czwartek, 29 listopada 2012

Grubas też człowiek!

Dżizys! Wstałam dziś o świcie z mocnym postanowieniem zdobycia twierdzy, czytaj wagi łazienkowej vel potwora z loch ness. Uwierzcie mi, że mam z tym problem, bo gdy tylko moja stopa zbliża się do tej małej szantrapy mam wrażenie, że wyrastają jej zęby i chce mnie capnąć w kostkę...boję się jej jak cholera, ale muszę nauczyć się z nią współpracować, bo inaczej znów przegram z kilogramami i z samą sobą;( No i stało się, stanęłam mojemu sędziemu na głowie...i o mało mnie krew nie zalała!! Wskazówka ani drgnęła!! Nawet 10 deko mi nie podarowała!! Mimo tego, że mój grafik pęka w szwach od treningów: wtorek- 2x fitness (step i BPU), środa-jogging, czwartek-jogging, piątek-basen, sobota- spacer+ćwiczenia w domu, niedziela- jogging, poniedziałek- regeneracja. No żesz w mordę jeża chyba każdy po trzech tygodniach takiej wyrypy chciałby zobaczyć jakieś wymierne efekty! Tak się wściekłam, że w tempie przyspieszonym wskoczyłam w dresy, porwałam mp3 i ruszyłam na pierwszy poranny jogging. Zwykle chodzę biegać w nocy, bo boję się, że ktoś rzuci, gdy go będę mijała: " biegaj biegaj grubasie!". W tym miejscu ślę serdeczne podziękowania szanownej kadrze prowadzącej zajęcia z lekkoatletyki na AWFie! Gdy tylko zbliżałam się do bieżni rzygałam po krzakach, a teraz gdy jestem w okolicy stadionu to nadal mam odruch wymiotny. Świetna robota panowie! Zły dotyk boli przez całe życie;P Wracając do tematu, dziś niczego się nie bałam, bo walczę o siebie i nawet jeśli ktoś rzuci przez ramię taką uwagę to już mnie to nie ruszy!! Muszę uciekać do pracy, ale jeszcze tu wrócę!!;)

wtorek, 27 listopada 2012

Prezent na Mikołaja:P

Tak jak zapowiadałam zaczynam się szykować do głodówki przedświątecznej, ale tym razem zapraszam wszystkich chętnych do poszczenia razem ze mną. Chciałabym żeby tym razem był to "ramadan" ideologiczny. Pewnie się zastanawiacie co ja takiego wykombinowałam. Cóż, nie musiałam daleko szukać czy wymyślać jakiegoś szczytnego celu. Po prostu pomyślałam o tym wokół czego kręci się całe moje życie i w związku z tym chciałabym żeby każdy z Nas, 3 grudnia chociaż przez chwilę zastanowił się, czym dla człowieka jest jedzenie, co nam ono daje, dlaczego tak ciężko jest czasem odmówić sobie tych "dobrych rzeczy" i dlaczego gruby człowiek jest gruby?? Gdy już odpowiemy sobie na te pytania, może łatwiej będzie Nam zrozumieć, że od jedzenia też można się uzależnić, i że jest to tak samo ciężki i niebezpieczny nałóg jak alkoholizm, nikotyna czy inne używki. Jest mi ciężko się do tego przyznać, bo się najnormalniej w świecie wstydzę, ale skoro mam nawoływać innych do walki i przyłączenia się do mnie to chyba muszę zacząć od siebie: JESTEM ANONIMOWYM ŻARŁOKIEM ODKĄD PAMIĘTAM!!! No! to wyrzuciłam to z siebie... Na tą chwilę nie jestem w stanie wydusić z siebie nic więcej, jak zbiorę siły to może się bardziej otworzę, bo problem jest bardziej złożony niż myślicie:) W każdym razie głodówkę zaczynamy 3 grudnia i nie wyznaczamy sobie żadnych limitów, terminów czy innych dead linów. Każdy sam zdecyduje czy chce pościć 12 godzin czy 12 minut, 2 dni, czy dwa tygodnie... W ramach przygotowań od jutra pomału odstawiamy pokarmy mięsne, dorzucamy większą porcję warzyw i owoców. To rady dla osób, które chciałyby wytrzymać trochę więcej niż 12 minut, ale oczywiście nikogo nie chcę dyskryminować, bo naprawdę zależy mi na każdej minucie, każdej chętnej osoby:) Mam nadzieję, że się przyłączycie...nawet jeśli nie bardzo rozumiecie mój problem to będzie mi miło, bo naprawdę ciężko mi było się do tego przyznać...chyba się poryczę...albo jeszcze nie, dopiero gdy się okaże, że zostałam sama na polu bitwy:P


poniedziałek, 19 listopada 2012

Manifest żywieniowy!

Wprost uwielbiam, gdy osoby kompletnie nie mające pojęcia o danym zagadnieniu wypowiadają się na jego temat jak fachowcy w danej dziedzinie. Posty są zdrowe i ludzie je stosują od zarania dziejów. Jednak jak we wszystkim należy mieć umiar, robić to świadomie i najpierw gruntownie się przygotować. Ja mam już dwie głodówki za sobą, czułam się świetnie i każdemu zdrowemu na ciele i umyśle człowiekowi polecam:) Myślmy samodzielnie, zbierajmy informacje i doświadczenia, a później się wypowiadajmy, bo po to kiedyś nam podarowano mózg:) Wybaczcie, że jestem taka wzburzona, ale przeczytałam kilka ciekawych wypowiedzi na temat głodówek i o mało mnie szlag nie trafił. Ja wiem jedno, żarcie we współczesnym świecie stało się hedonistyczną używką i nie byłoby to takie smutne gdyby nie fakt, że sięgamy po produkty kiepskiej jakości, przetworzone, wysokokaloryczne i bogate w składniki uzależniające organizm. Mimo tego, że mnie dosięgnął problem jedzeniowy o innych korzeniach to temat potraktowałam holistycznie i taki jest wynik moich obserwacji i doświadczeń. Wiem, że większość z Was traktuje moje słowa pobieżnie i dopóki każdy nie przeanalizuje sam dla siebie tego o czy mówię to nie zrozumie. Zacznijcie od własnej lodówki, później wystarczy spojrzeć na regały i zamrażarki w supermarketach...nie wiem jak Was, ale mnie ten widok przeraża. Tam są tony bezwartościowej żywności i co gorsza ktoś to kupuje.
Pewnie zasypie mnie teraz lawina głosów: kogo stać na zdrowe jedzenie? skąd mam wiedzieć co kupić? I tu Was zaskoczę. Zdrowe jedzenie jest tanie. Nie mówię tu oczywiście o zakupach w eko sklepach, bo na to rzadko kogo stać, np. 40zł za 1kg szpinaku uważam za lekką przesadę. Zachowajmy zdrowy rozsądek. Jeśli tylko się rozejrzycie znajdziecie przy swoich codziennych ścieżkach lub w swojej okolicy warzywniak, targ lub stragan z "zieleniną". Ja mam swój za rogiem i odwiedzam go kilka razy w tygodniu, nie zostawiam tam jednorazowo więcej niż 20zł, a wychodzę tak obładowana, że ledwo przebieram nogami. Oczywiście wspomagam się zakupami w sieciówkach, nie urządzam żadnych bojkotów i nie podpalam tam regałów. Zaopatruję się tam w razowe makarony, chemię, mój hit czyli wafle ryżowe paprykowe- super sprawa, jako że nie jadam chipsów, ale jak każdy mam czasem smaka na tą podłą przekąskę wtedy sięgam po okrągłe czerwone wafelsony:D Mniam! Jeden ma 50 kcal, czyli da się przeżyć.
Oczywiście na początku trzeba poświęcić trochę więcej czasu w sklepie, bo zanim wrzucimy coś do koszyka musimy przeczytać etykietę na kilku produktach żeby znaleźć ten właściwy, ale już po kilku wyprawach, zaczynamy sięgać po "nasze" sprawdzone artykuły i analizujemy tylko te które bierzemy po raz pierwszy. Trzeba też wiedzieć na co trzeba zwrócić uwagę i co jest najważniejsze, chętnie udzielę cennych wskazówek, ale polecam też internet, bo jest istną skarbnicą. Przygotuję listę podstawowych kryteriów doboru produktów do "zdrowej lodówki" i wrzucę tu gdy będzie gotowa.


Nowa ja ale jakby jakaś stara:D

Jak wiele nastolatek ja również byłam śpiochem. Do szału mnie doprowadzało, gdy moja mama wyciągała mnie z łóżka w sobotę bladym świtem czyli o 9:30!! Czasem się poddawała i smacznie sobie kimałam w mojej gawrze do południa. Nie rozumiałam jak można uważać długi sen za stratę czasu??!! Przecież to czysta przyjemność, a wręcz rozkosz...kilka lat temu zrozumiałam o co mojej Marysi chodziło. hehehe podobnie było z idea ścielenia łóżka...bez sensu:P Ale na każdego można znaleźć sposób i moja rodzicielka też taki odkryła. Kupiła płytę Richarda Bony, którą otwierał kawałek zatytułowany Kalabancoro, a pierwsze nagrane dźwięki to były pluski kamieni wpadających do strumienia... odpalała wieżę, przekręcała volume na maksa i otwierała drzwi do mojej sypialni. Nie musiała nic mówić... po kilku sekundach spotykałyśmy się w salonie i tańczyłyśmy do ostatniej nuty...tęsknię za tym, dlatego już nie mogę się doczekać świąt. Wspomnień jednak nie przywołały zbliżające się obrzędy związane z narodzinami Jezusa. Po prostu znów tańczę, a ten utwór niezmiennie rozbudza nie tylko ciało.
http://www.youtube.com/watch?v=nA7_lZZT7tA&feature=relmfu

Jako, że zrobiło się mocno sentymentalnie to zejdę na ziemię i dorzucę jeszcze przepis na pyszny obiad z jesiennym przysmakiem w roli głównej.

Razowe Pappardelle z łatwo przyswajalnym żelazem:D

Gorąco polecam ten przepis, ponieważ szpinak jest bogaty w witaminę C-odporność (ma jej więcej niż cytryna) i w żelazo, które jest głównym składnikiem hemoglobiny, wspomaga wytrzymałość i poprawia kondycję, wzmacnia system obronny organizmu i poprawia transport tlenu, ponieważ jest jego nośnikiem...chyba już nie muszę nikogo przekonywać do tego genialnego warzywa??No!

Ingridiensy:
Paczka razowego makaronu grube wstążki / gniazda lub podobny
1 kg świeżego szpinaku (może być mniej)
4-5 ząbków czosnku
1/2 papryczki chilli
łyżka oliwy z oliwek
sól, pieprz, słodka papryka, kilka kropel cytryny

Standardowo w pierwszej kolejności stawiamy garnek z wodą na makaron. Szpinak kilka razy płuczemy w misce z wodą. Czyścimy, odrywamy łodyżki a liście upychamy w garnku do oporu. Odpalamy pod garcem ogień i czekamy, gdy tylko szpinak zmniejszy swoją objętość obracamy go tak żeby ta już miękka część była na górze, a ta jeszcze sztywna wylądowała na dnie garnka. Dusimy jeszcze kilkadziesiąt sekund i wyłączamy. Rozgrzewamy patelnię, smarujemy ją oliwą i wrzucamy posiekany w plasterki czosnek i drobno pokrojoną papryczkę chilli. Przestudzony szpinak kroimy i dokładamy do przyrumienionego czosnku z chilli. Miąchamy, doprawiamy, a gdy odcedzimy makaron wrzucamy go na patelnię i mieszamy wszystkie składniki. Gotowe danie można posypać tartym parmezanem lub mieszanką nasion*, można też skropić oliwą z oliwek i posypać ulubionymi przyprawami, jako fanka wyrazistych smaków, szaleję z carry, pieprzem cayenne i czochem:)

*tą którą opisywałam kilka postów temu pt Mniam






czwartek, 15 listopada 2012

Kuchenna poezja

Właśnie pichcę coś tak wspaniałego, że mam ochotę zacząć się modlić do garnka stojącego na gazie.Zresztą  co mi tam przyklęknę sobie w kuchni i strzelę zdrowaśkę do Matki Boskiej od Żarełka:D W całym domu pachnie wręcz niebiańsko, a ja już nie mogę się doczekać jutra, gdy na obiad będę pałaszowała te rarytasy:D:D:D Wyobraźcie sobie piękny kawał wołowiny, lśniący w świetle ledowych żarówek. Serce zaczyna mi mocniej kołatać, chwytam tasak i zaczynam z namaszczeniem kroić moją sztukę mięcha na kawałki wielkości połówki pomarańczy. Garnek rozgrzewam do czerwoności i dopiero wtedy jego dno skrapiam oliwą, i gdy gorące koryto domaga się krwi, układam w nim rubinowe fragmenty bydła. Starannie zamykam pory z każdej strony, żeby aromaty i soki nie uciekły podczas gotowania. Wyjmuję mięso i wrzucam grubo skrojone Mirepoix * i główkę czosnku w łupinach, jedynie przekrojona na pół, dokładam 3 łyżki włoskiego przecieru i wszystko razem przepiekam, żeby pozbyć się surowego smaku pomidorów. Mięcho wraca do garnka, a wraz z nim trafiają tam gałązki rozmarynu, świeża papryczka chilli jeszcze z naszego "ogrodu", grubo zmielone ziarna pieprzu i sól morska...uwielbiam dźwięk ręcznego młynka, ktoś kto wymyślił wariant elektryczny zabił całą frajdę z mielenia. Ach cóż za zapachy, a widok zachwyca prawie jak witraż Wyspiańskiego w kościele św. Franciszka**. Kulinarne cudo skrapiam jeszcze octem balsamicznym, zalewam szklanką bulionu i kieliszkiem dobrego czerwonego wina, mieszam, przykrywam pergaminem i zostawiam na małym płomieniu na 3 godziny...nawet nie umiem sobie wyobrazić jak wspaniale to będzie smakowało gdy zgaszę płomień... no to możecie mi zazdrościć. Filip już teraz próbuje przełożyć konsumpcję na dzisiaj, ale ja nie ulegnę. Będę zasypiała i marzyła o jutrzejszej uczcie:D Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam...chciałam Was wprowadzić w mój świat, gdzie miłość do smaków, zapachów i wartościowego jedzenia zniewala. Gdybym mogła "wymazałabym gumką" wszystkie fast foody, zakazałabym produkcji frytek, badziewi z torebek i całego tego zafoliowanego gów...świństwa!!! "Jesteśmy tym co jemy"!!! Proste słowa, a znaczą tak wiele. Nasz żołądek to nie śmietnik, wszystko co do niego trafia świadczy o naszym szacunku do własnego życia. Może brzmi to nieco pompatycznie, ale gdyby każdy chociaż na kilka sekund przystanął zanim włoży coś do ust, albo poda swoim najbliższym i zastanowił się co to jest i ile w tym wartościowych produktów, a ile zmodyfikowanych tworów mających na celu uzależnienie Nas i zapchanie układu pokarmowego...szkoda że tak rzadko myślimy o tym czego nasze ciało potrzebuje, jak wielką krzywdę sobie robimy. Przecież wszyscy chcemy być postrzegani jako inteligentni i niezależni. Jesteśmy wolni, sami decydujemy, dlatego nie kierujmy się reklamą, nie kupujmy "przepisu" w torebce, walczymy o siebie!!! Ja już wydeptałam swoją "ścieżkę do warzywniaka"...


**http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Plik:Krak%C3%B3w_-_Church_of_St._Francis_-_Stained_glass_01.jpg&filetimestamp=20081002231922


 * Mirepoix- mieszanka warzyw, w moim przypadku był to seler, marchewka, cebula, por.

PS. Inspiracją do przygotowania tego dania był 2 odcinek "Szefowie od kuchni"

wtorek, 13 listopada 2012

Jak jeść żeby jedzenie trafiało do cudzego brzucha:D

Są takie dni, gdy światło w lodówce zaczyna narzekać, że męczy ją to ciągłe wybudzanie ze snu, a drzwiczki chlebaka skrzypią z irytacji. Ta sytuacja ma u nas miejsce już od dwóch dni i...to nie jest moja zasługa. Już wczoraj zauważyłam, że Filip jest poddenerwowany, jakiś taki zmierzły i naburmuszony, ale dopiero dziś wpadłam na to co jest tego przyczyną. Głód! Czyli największy wróg kobiety o ile nęka faceta i przyjaciel, gdy nęka ją samą! Oczywiście ja jestem zdania, że mężczyzna to też człowiek i ma dwie ręce, które można wykorzystywać na wiele sposobów, w tym do gotowania. Ja jednak lubię mu sama coś upichcić, wyżyć się kulinarnie, a czasem nawet poszaleć z kaloriami. Wtedy, gdy on już to zje, a ja obliżę łyżkę to mam takie miłe uczucie jakbym sama to zjadła i mi nie żal, że ja nie mogę. Właśnie dlatego zrobiłam mu racuchy. hehe ale żeby nie było za "słodko" to ukręciłam je z mąki razowej i jogurtu naturalnego, no co? ja tylko dbam o jego cholesterol, zresztą i tak u Nas w domu nie ma białej mąki, więc nawet gdybym chciała to nie mogłam mu zafundować takiej rozpusty:P Tak czy siak, pomimo jęków: "razowa mąka bleeeeeeeeeeee", "chyba byś umarła gdybyś nie dodała tam tych śmieci??!!"...to wcinał, aż mu się uszy trzęsły, a humor wrócił jak bumerang. W tej euforii pozwolił mi nawet wyrzucić swoją starą kurtkę, z którą walczę odkiedy go poznałam. Kiedyś nawet była o nią awantura, bo nie mógł jej znaleźć i oskarżał mnie, o jej schowanie, a później nawet podejrzewał, że ją po kryjomu wyrzuciłam. Oj działo się, bo co jak co, ale ja nie zniżyłabym się do użycia takich metod. Jasne, że o tym pomyślałam i w trakcie naszej kłótni nawet żałowałam, że tego nie zrobiłam. Oczywiście kurtka się po pół roku znalazła w szafie, w której mój luby rzekomo szukał, ale przemilczałam ten fakt. Od tamtej pory i tak jej już nie ubrał co uznałam za przeprosiny:)
Co do mojej diety to zaczęłam intensyfikować treningi. Kupiłam dziś karnet na fitness, wczoraj zmobilizowałam Filipa do ćwiczenia ze mną w domu- sam fakt, że ktoś się poci ze mną niesamowicie mnie motywuje, no i mam nadzieję, że już wkrótce będę mogła wrócić do biegania!!! No i oczywiście jak tylko się do końca wykuruję wracam na basen, bo Olimpiada za 4 lata czeka:P

Razowe racuchy pampuchy

Ingridiensy:
1 szkl mąki razowej (lub jakiejkolwiek)
1 jajo
mały jogurt naturalny lub szklanka maślanki
jeśli jogurt jest bardzo gęsty do mikstury dodajemy wodę
szczypta soli
1/3 łyżeczki sody
1 jabłko
cynamon
1 łyżeczka brązowego cukru
cukier puder do posypania
olej do smażenia (można dodać odrobinę masła:)

Chyba nawet nie muszę mówić co i jak...ale na wszelki wypadek....roztrzepujemy jajo, dodajemy jogurt,mieszamy suche składniki, dodajemy do mokrych i miąchamy, jabłko obieramy i kroimy w drobną kostkę, dorzucamy do paciaji. "Odpalamy" patelnię, na którą wylewamy tłuszcz i gdy ten się rozgrzeje nakładamy łyżką masę. Po kilku minutach placuchy obracamy, wysmażamy i przerzucamy na talerz, gdzie oprószamy je cukrem pudrem. Voila! Smacznego!

Z takiej porcji wychodzi 10-12 placuszków. Można je też robić z innymi owocami.
Czas przygotowywania: 15-20 minut




poniedziałek, 12 listopada 2012

Rozpusta z pachnącej Italii

Dopadła mnie bezsenność, to znak że wyzdrowiałam, bo gdy mnie gnębi choróbsko to nie mam ze snem żadnych problemów. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że mamy 3 w nocy, a ja nadal czuwam nie wiem czy śmiać się czy płakać. Może pobiegam sobie w majtach i na bosaka po podwórku i jakiś wirus znów się mną zainteresuje i nie będę miała problemów z kimaniem. Wolę jednak nie próbować, bo zamiast choróbska może mnie złapać coś innego, lepiej posiedzę na kanapie, postukam w klawiaturę i poczekam na odpływ sił. Korzystając z okazji skrobnę szybko jakiś przepis, no bo co się będę nudziła, hę??

Gdy Filip ma już dość warzyw i moich wymyślnych potraw z chudego mięsa przygotowuje sobie bombę węglowodanową, według najprostszego przepisu, który "sprzedałam" mu właśnie na takie okazje:D

Spaghetti Aglio Olio e Peppercino

Ingridiensy:
makaron spaghetti (on zjada całą paczkę i na tyle starcza tego sosu!!! nie kituję, serio sam potrafi tyle zjeść)
4-5 ząbków czosnku
1/3 papryczki chilli
1/3 szkl oliwy z oliwek
parmezan
sól do wody na makaron

Primo stawiamy garnek z wodą na makaron na gazie. Następnie obieramy czosnek i kroimy go w plasterki, oliwę podgrzewamy na maksa na patelni i dopiero wtedy wrzucamy czoch. Siekamy papryczkę i dorzucamy na patelnię. Smażymy do momentu, gdy czosnek zarumieni się na złoty kolor i gasimy. Gdy makaron dojdzie mieszamy go w aromatycznej oliwie na patelni, przekładamy na talerz i posypujemy parmezanem. Wbrew pozorom to naprawdę aromatyczne danie, polecam wszystkim facetom, gdy ich kobiety są na diecie lub prowadzą "zbyt" zdrową kuchnię:P
PS. Można też gotowe danie posypać ulubionymi ziołami, ale koniecznie świeżymi!





niedziela, 11 listopada 2012

rym tym tym i Rzym

No! Wracam do żywych. Jeszcze jakiś orient express śmiga mi po jelitach, ale chyba powoli zbliża się do stacji końcowej. Trochę mnie wymęczyły te wirusy i żal mi było okrutnie tych pięknych jesiennych dni, które śmignęły mi koło nosa, ale nie ma tego złego...mogłam bez wyrzutów sumienia wybyczyć się w łóżku za wsze czasy, a gdy otworzyłam okno w sypialni to czułam się prawie jak w ogrodzie:P Filip też się ucieszył, bo po powrocie z dalekich podróży marzył tylko o naszym ogromniastym wyrku i domowym jedzeniu. A propos to urządziłam mu prawdziwą ucztę.

Pieczeń rzymska z fałszywym paszportem:D

Ingridiensy:
1/2 kg mięsa mielonego z indyka
1/2 kg chudego mięsa mielonego z szynki
1 mała pojedyncza pierś z kury
1/2 papryczki chilli
łyżka siemienia lnianego
łyżka otrębów
zioła-wedle upodobań, ja dodaję: świeży rozmaryn, oregano i bazylię
sól, pieprz
1-2 ząbki czosnku
1 jajo
1 łyżka musztardy
1/2 szkl oliwek
1/2 szkl ugotowanych brokułów
1 ugotowana marchew


Pierś, oliwki, posiekane chilli, jajo, musztardę, otręby, siemię, czosnek, zioła i przyprawy wrzucamy do malaksera i międlimy na jednolitą masę. Dodajemy resztę mięs i nadal miksujemy żeby wszystko się wymieszało. Brytfankę wykładamy papierem do pieczenia lub folią aluminiową i smarujemy delikatnie oliwą z oliwek. Przekładamy połowę mięsnej pulpy, robimy po środku rowek łyżką i układamy w nim broccoli i marchewkę. Wszystko przykrywamy pierzynką z reszty mięcha i wygładzamy. Dekorujemy ulubionymi ziołami i chilli. Wsuwamy do piekarnika nastawionego na 180 stopni, ja go włączam gdy zaczynam przygotowywać masę, więc jest już trochę zagrzany. Pieczemy ok godziny. Smakuje wyśmienicie zarówno na ciepło jak i na zimno!




sobota, 10 listopada 2012

Jesienne przeziębienie

Łeb mi pęka, zatoki pulsują, gardło pali i swędzi...nienawidzę takiego stanu, ledwo się pochwaliłam, że jakimś cudem w tym roku jeszcze nie byłam chora i natychmiast dopadło mnie jakieś badziewie, ale cóż począć..przywdziałam wełniane skarpeciochy po kolana, ukochany sweter, otworzyłam białe wytrawne wino, przykleiłam zad do kanapy i próbuję oswoić cierpienie:P Na domiar złego Filipowi odwołali lot i w najlepszym wypadku w domu będzie nad ranem...no i z tego wszystkiego zapomniałam, że gotuję mu obiad i wszystko poszło z dymem, bo do jasnej cholery mój zmysł powonienia w związku z katarem wziął L4 i odmawia posłuszeństwa!! Dobrze że słuch działa i usłyszałam dziwne skwierczenie dochodzące z okolic kuchni. Jednym słowem dupa ze mnie, a nie kucharka! Wszystko przez to, że należę do osób które jak tylko cokolwiek im dolega to zasypiają w każdej możliwej pozycji i miejscu. Czy siedzę, czy stoję, jem czy się kąpie potrafię zasnąć, gdy tylko dopadnie mnie to uczucie miłego "odpływania", w sumie nie narzekam, bo pewnie każdy wolałby choroby przesypiać niż męczyć się całymi godzinami. Na dodatek nadal łażę wściekle głodna, bo jadam mikro ilości, a waga stoi w miejscu!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! jak wskazówka nie ruszy to jej złoję dupsko! Może wrócę jak lepiej się poczuję, bo na chwilę obecną nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny pozytywnej energii;)

środa, 7 listopada 2012

kuku na muniu

Pierwszy raz mam pustkę w głowie i nie wiem w jakie litery stukać, żeby stworzyły one logiczną całość...taka rozbita jestem...w zasadzie od momentu kiedy Filip wyszedł z domu, a ja wiedziałam, że wróci dopiero w piątek czułam, że do tego dojdzie. No i stało się, wczoraj jeszcze mi się udało, bo spałam u rodziców, dzisiejsze po południe uratowała moja przyjaciółka, która przyjechała do mnie w odwiedziny, ale teraz już dopadł mnie syndrom żony marynarza. Jakoś tak pusto w domu, pościel nie zagrzana, kaloryfer skręcony, nikt nie pyta mnie tysiąc razy czy chcę herbaty...nota bene mam taką małą przywarę, a nawet lepiej brzmi śmiesznostkę dotyczącą naparów i innych ciepłych napojów. Mianowicie gdy ktoś mnie zapyta czy chcę np. kawy/herbaty to nigdy nie wiem co odpowiedzieć. Najpierw mówię : "tak, po proszę", a sekundę później odwołuję, żeby za chwilę jednak chcieć i tak w kółko dopóki woda się nie zagotuje. Nie raz zdarzyło się już, że jak mi Filip zrobił rano kawę, to później gonił mnie z kubkiem po domu, a w rezultacie i tak wypijałam ją dopiero wieczorem, albo jak mnie już dusił kolankiem to wypijałam duszkiem, żeby dał mi spokój. Nie wiem na czym to polega, ale ja naprawdę nigdy nie jestem pewna czy mam ochotę na coś ciepłego, czy też nie... no chyba że zaproponowano by mi gorącą czekoladę z wiśniówką, ale to się niestety nie zdarza:P Pewnie każdy ma swoje małe dziwactwa i moje jest właśnie takie. Oczywiście nauczyłam się nad tym panować w miejscach publicznych i gdy już zamówię w kawiarni herbatę to nie biegam za kelnerką i nie zmieniam zdania co 3 sekundy, ale w domu daję moim bzikom totalną swobodę, niech się wyszaleją. A teraz idę swoje fioły zagonić pod prysznic i będziemy sobie razem filmy oglądać...
ale zanim zwieję to podzielę się z Wami przepisem na pyszne śniadanie, które zamierzam jutro wciągnąć. Aż nie mogę doczekać poranka:D

Omlet biszkoptowy bardzo lajtowy.

ingridiensy:
2 jaja
1 czubata łyżka mąki pełnoziarnistej (może być jakakolwiek)
1/3 łyżeczki proszku do pieczenie, naprawdę kapeczka
szczypta soli
1 łyżeczka cukru lub 3-4 tabletki słodzika rozkruszonego na proszek
1 łyżka miodu
owoce sezonowe

Receptura:
Białka z solą ubijamy na sztywną pianę, stopniowo dodajemy cukier, żółtka, mąkę,proszek do pieczenia i staramy się wymieszać w miarę delikatnie, ale nie martwcie się, gdy masa zrobi się płynna, bo i tak soda z proszku do pieczenia postawi ją na nogi. Smarujemy patelnię kilkoma kroplami oliwy (pędzelkiem lub papierowym ręcznikiem) można oczywiście użyć masła, jak kto woli, i na rozgrzany olej wylewamy masę. Przykrywamy i "pieczemy" 5-7 minut. No i najtrudniejsze czyli piruet...czasem udaje mi się obrócić go podrzutem, ale chyba nie warto ryzykować, zresztą w jednym czy w kilku kawałkach i tak smakuje wyśmienicie, więc  róbta co chceta;P Z drugiej strony trzymamy drania już tylko chwilę i później już tylko przekładamy omleciocha na talerz i szalejemy z miodem i owocami. Ja czasem jak mam ochotę na coś słodkiego to jem go tylko z cukrem pudrem, ale w wersji śniadaniowej pożywniejszy jest z dodatkami.
PS. Można też do masy wrzucić odrobinę otrębów na dobre trawienie, a gotowego omleta posypać siemieniem lnianym, fajnie chrupie:D
Jak go jutro zrobię to postaram się nie pożreć go od razu i zrobię zdjęcie;)






wtorek, 6 listopada 2012

Aby osiągnąć wspaniałe rzeczy musimy marzyć tak dobrze, jak działać.

Ale się przed chwilą wkurzyłam! Normalnie wyszłam z siebie i stanęłam obok. Wracam sobie swoją "furmanką" do domu, wybieram krótszą drogę, coby być szybciej, ale oczywiście jak to zwykle bywa w moim wypadku znów remontują odcinek drogi, który skończyli ostatnio- nigdy tego nie zrozumiem, kończą żeby zacząć i rozkopać to samo miejsce...chyba robią mi zwyczajnie na złość. W rezultacie stoję w korku, dojeżdżam do skrzyżowania, po mojej prawicy stoi dumnie znak "ustąp pierwszeństwa" więc czekam aż mnie ktoś puści, bo inaczej tam się wyjechać nie da i oczywiście dupa! Po 5 minutach z leksza już poddenerwowana zaczynam wymuszać na kierowcach zatrzymanie się wysuwając się nieco do przodu, ale to nie przynosi żadnego skutku. Nadal jestem spokojna, bo w domu czeka na mnie marchewka z jabłkiem i obiecałam sobie że nic mi tej radości nie popsuje. Mija kolejne 5 minut, zaczynam nerwowo gładzić kierownicę i wtedy, znienacka cymbał za mną zaczyna na mnie trąbić. No tego to by już moje nerwy nie przyjęły na klatę. Szybko się opanowałam i żeby rozładować negatywne emocje wystawiłam przez okno środkowy palec. Och jak mi ulżyło, ale tylko na chwilę, bo imbecyl po chwili zaczął cały klaksonowy koncert!!! Otworzyłam drzwi stanęłam obok, chwyciłam się pod boki i spojrzałam na kierowcę- prześladowcę tym moim mrożącym krew w żyłach wzrokiem. Tego spojrzenia chyba nikt z Was nie zna...ale ono ma moc, niewyobrażalną. Normalnie poczułam się jak królowa lodu, zamroziłam nie tylko palanta na którego spojrzałam, ale całe skrzyżowanie. Pomału wsiadłam do wozu i ruszyłam przed siebie, wszyscy zjeżdżali mi z drogi jak karetce na sygnale:P No i teraz zagadka dla moich czytelników, od którego momentu moja opowieść to ułuda??Wybaczcie, że zaczynam fantazjować, ale zawsze marzyłam o tym, żeby być artystką, chodzić w ekscentrycznych ciuchach, palić papierosa przez lufkę, siedzieć w bujanym fotelu i wymyślać niestworzone historie. Kiedy większość dzieci marzyła o tym żeby być lekarzem, prawnikiem, strażakiem itp, ja nie miałam pojęcia kim chciałabym zostać, ale gdzieś w głębi duszy czułam, że bycie kimś kto jest wybitny w jakiejś dziedzinie sztuki to jest COŚ! No i tak mi już zostało...malować nie umiem, o rzeźbie nawet nie wspomnę, na reżysera się nie nadaję, a tym bardziej na aktorkę, fotografia mnie kręci, ale nie na tyle żeby być w tym mistrzem...zostało pisanie, ale przecież nie można cały czas pisać o sobie?? Dlatego pozwólcie, że czasem popuszczę wodze fantazji i zabawię się Agathę Christie, bo nigdy nie jest za późno na zrealizowanie swoich ukrytych pragnień. Od teraz "rzeczywistość się pomału świat przemienia ideału"...to chyba Krasiński, ale jeśli się mylę to poprawcie mnie proszę:)



poniedziałek, 5 listopada 2012

Molestator:D

Pewnie się domyślacie, że skoro wiedziałam o prezencie schowanym gdzieś w domu to cały dzień molestowałam Filipa, żeby mi go już dał, bo co będzie się kurzył gdzieś w szafie skoro może już teraz mnie cieszyć. Oczywiście on był nie ugięty, ale jak 153 raz spojrzałam na niego jak dziewczynka w sklepie z cukierkami to zauważyłam, że zmiękł i powiedział, że się zastanowi. No i ...............późnym wieczorem w momencie kiedy dałam mu wreszcie święty spokój wyszedł do sypialni,a gdy wrócił wręczył mi pudełko:D:D:D:D Dawno się tak nie cieszyłam, a gdy je otworzyłam to już łzy mi leciały strumieniami. Kupił mi sportowy zegarek, o którym marzyłam już od roku!!!!!!!!!!! Casio Baby G- 2100-4DR!  Ma stopery, timery i inne bajery. Skakałam pod sam sufit:D Jeszcze nigdy nie zrobił mi takiej niespodzianki, chociaż już nie raz się starał. Kurcze teraz ja będę musiała mocno się wysilić, żeby jemu sprawić tak wielką radość:D
Teraz czuję taaaaką moc że mogłabym głodować do Sylwestra:P Ale już powoli zamierzam wychodzić z głodówki i wcinać papkę z jabłek. Dłuższy post może uda mi się przejść przed Wigilią tak jak zapowiadałam:)A może ktoś chciałby ze mną zawalczyć?? Chętnie poinstruuję i wesprę, bo robię się coraz silniejsza w tych zmaganiach i zdaje się, że już mogę dzielić się doświadczeniem:) Czekam na zgłoszenia;) a póki co idę się pobawić moim zegarkiem:P


niedziela, 4 listopada 2012

Pyszna i zdrowa pasta paprykowa

Pomału kończy się sezon na przetwory, ale kilka słoików pasty paprykowej można na szybko wyprodukować:D U Nas w kuchni  właśnie bulgocze w garnku czerwona pulpa. Jest bardzo łatwa w wykonaniu, wspaniale smakuje z szynką, na kanapce i do niektórych dań, ale przede wszystkim jest bogatym źródłem witaminy C-ma jej kilka razy więcej niż cytryna i ma właściwości antyseptyczne. Jednak najistotniejszy jest fakt, że witamina C zwykle traci na wartości podczas przetwarzania, ale nie w wypadku papryki, ona traci jej bardzo niewiele. Dlatego gorąco polecam na zimę!

Pyszna i Zdrowa Pasta Paprykowa

2 kg papryki
1 papryczka chilli- jeśli lubicie na ostro:P
3-5 ząbków czosnku
1-2 średnie marchewki
1-2 łyżka cukru
1- 2 łyżki soli
150 ml octu
2 łyżki oliwy z oliwek bądź jakiejkolwiek oliwy:)
3-4 listki laurowe
10 tabletek słodzika (jeśli nie musicie uważać na kalorie to doradzam 10 łyżek cukru zamiast słodzika, bo nadal do końca nie wiadomo co w tym "siedzi i cukruje":P
szklanka H2O
Można dodać 2-3 łyżki przecieru pomidorowego żeby uzyskać lekki pomidorowy posmak i gładką konsystencję.

Rośliny z rodziny psiankowatych pozbawiamy gniazd nasiennych, wrzucamy do malaksera i międlimy aż papryka puści soki. Do masy przeciskamy czoch i marchewę startą na grubych oczkach- jeśli wolicie gładkie pasty to polecam zetrzeć na drobnych, ja jednak lubię czasem trafić na jakiś smakowity większy kąsek. Dodajemy resztę składników, mieszamy i gotujemy 1-1,5h co jakiś czas mieszając. W tym czasie wyparzamy sobie słoiki i odpalamy jakiś dobry film. Gdy z pasty odparuje ok połowa wody, a jej składniki będą już miękkie i stworzą jednolitą masę usuwamy z niej listki laurowe i przekładamy ją do słoików (garnek cały czas stoi na gazie!), których ranty czyścimy z resztek, zakręcamy i stawiamy dnem do góry. Jeśli chcemy mieć pewność, że nasz wysiłek nie pójdzie na marne i nie skończy z zielonym nalotem w muszli i nie mam na myśli tej koncertowej to warto słoiki zapasteryzować, czyli wstawić do garnka, zalać je do 2/3 wodą i gotować 30-40 minut. Czynność tą można powtarzać 2-3 razy. Ja robię to jednak tylko raz i niczego w tym sezonie jeszcze nie wyrzuciłam:) Później już tylko czekamy aż pasta przestygnie i możemy dekorować słoik nalepką z nazwą oraz serwetką i kokardką. Tak przygotowane przetwory są najpiękniejszą ozdobą kuchni.









Prezentowy szpieg:D

And the winner is.................. (tu werble) ME! Tak właśnie się czułam gdy wczoraj stanęłam na wadzę, normalnie jakbym wygrała w totka 25 milionów. Już tylko 2 kilogramy dzielą mnie od nagrody, którą wymusiłam na Filipie. Niestety umowa była spisana na serwetce i w związku z tym nie była szczegółowa i jak się okazało nie mam prawa wybrać sobie upominku sama...ale ruskim targiem wynegocjowałam, że jeśli mój impresario wybierze coś co mi się nie spodoba, to będę miała prawo do wymiany;P Swoją drogą ciekawe co on wykombinował, że tak się upiera przy tym żeby samemu sprawić mi prezent...może już coś ma?? hehe jeśli tak to mam nadzieję, że dobrze to schował, bo ja mam nadprzyrodzone zdolności wyszukujące, moje ręce zaczynają mnie swędzieć gdy tylko w pobliżu mnie pojawi się coś zapakowanego w papier ozdobny i kokardy, a jak już jestem naprawdę blisko tego czegoś to aż mnie stopy pieką. Jeśli mój luby zaraz nie zwlecze się z łóżka to włączę moje systemy namierzające i zrewiduję nasze mieszkanie:P
Kalina wiem, że liczyłaś na to, że napiszę coś o naszym wczorajszym biesiadowaniu u cioci Marioli, przyznam szczerze, że opisanie naszych spotkań nie jest łatwą sprawą...kojarzy mi się to z taką prawdziwą włoską rodziną, rodem z Toskanii, co prawda nas jest przy stole o wiele mniej, ale hałasu robimy tyle samo:P Oczywiście uwielbiam te nasze emocjonujące dyskusje, to że wszyscy się tak angażują i przeżywają wszystko o czym się mówią, ale wczoraj nie potrafiłam się skupić na konwersacji, bo zapachy jedzenia świdrowały mi w nosie i jedyne na co miałam ochotę to rzucić się na stół i turlać się w tych smakołykach. Był to dla mnie niesamowity sprawdzian silnej woli, ale zdałam go w mojej opinii na 6.

piątek, 2 listopada 2012

Pomarańczowy zawrót głowy

Jestem głodna! Jestem głodna! Jestem głodnaaaaaaa! Masakra. Tym razem pierwsze dwa dni minęły jak z bicza, nawet nie spostrzegłam, że nie jem. No dobra kłamałam, trochę mi to doskwierało, ale tylko troszeczkę :P Niestety okres beztroski minął. Dziś już było ciężko, gdyby nie moja mama, która do mnie przyjechała i zrobiłyśmy sobie hardcorowy rajd zakupowy to chyba bym posiekała wiklinowy parawan z dużego pokoju i ugotowała z niego spaghegtti. Dzięki Mamuś!
Całe szczęście relacje między domownikami na Cyryla się poprawiły co bardzo mi ułatwia zmagania z moim przeciwnikiem czyli potworem głodomorem! Znów jesteśmy z Filipem jak Bonnie i Clyde i radośnie planujemy nasze małe zbrodnie. Mamy już w planach napad na warzywniak i mord na paprykach. Na dobry początek Filip zaciukał pomarańcze i zabawił się w małego chemika. W wyniku tych eksperymentów w kącie w kuchni stoi baniak z pomarańczówką. Zainteresowanym pachnąco-rozweselającym dodatkiem do zimowej herbaty zamieszczam przepis:

Pomarańczowy zawrót głowy:D
 Ingrydiensy:
1 litr spirytusy
8 pomarańczy
1,2 kg cukru (może być 1kg)
1,2 litra wody

Pomarańcze parzymy i szorujemy do bólu. Następnie "obdzieramy" je ze skóry i wyciskamy do garnka sok dopóki pomarańcze nie zaczną błagać o litość. Dolewamy wodę i wsypujemy cukier. Teraz już tylko całość  zagotowujemy i odstawiamy do przestygnięcia. W tym czasie oddzielamy od skórek białą część (w ten sposób pozbędziemy się nutki goryczy) i to co nam pozostało, czyli pomarańczowe fragmenty tniemy na mniejsze kawałki, wciskamy je do butli, zalewamy ostudzoną miksturą - najlepiej wlewać przez lejek od góry przykryty gazą. Na końcu dodajemy spirytus i starannie mieszamy. I teraz test na cierpliwość...tak przygotowaną naleweczkę odstawiamy na minimum 4 dni w ciemne miejsce. Później już tylko hulaj dusza piekła nie ma:)

Dobra rada cioci samo zło:
Odchudzającym się lub z kiepską przemianą materii odradzam nawet robienie tego "wynalazku". Mnie wprost skręca, że nie będę mogła jej pić, ale niestety jest to prawdziwa bomba kaloryczna. W zeszłym roku musiałam lać się po łapach żeby się do niej nie przytulić;)







Opowieści z krypty

Tak jak pisałam w poprzednim poście ruszyliśmy wczoraj w nocy w tournee po Bytomskich cmentarzach i muszę przyznać, że niezły szok przeżyłam, gdy dotarliśmy do pierwszej bramy, a ona była zamknięta na cztery spusty, a tabliczka obok głosiła: "czynne od 7 do zmierzchu" noooooooo bez jaj. Czyżby w Bytomiu grasował gang hien cmentarnych i tak się przed nim zabezpieczają??!!O mało mnie krew nie zalała. Myślałam, że taka noc rządzi się innymi prawami. Trochę sobie łagodnie mówiąc pozrzędziłam, bo jak jestem wściekle głodna to takie rzeczy natychmiast wywołują u mnie falę złości. Jednak nie zniechęciło mnie to na tyle żeby się poddać, więc ruszyliśmy dalej. W tej okolicy jest kilka parków sztywnych i po chwili byliśmy przy następnym i to "egzotycznym", bo wielowyznaniowym. Był mroczny, nie tak mocno rozświetlony zniczami, zarośnięty i pełen pułapek...tu studzienka bez kratki, tam gałąź na środku ścieżki...czuliśmy się jak w jakimś horrorze, ale było miło. Później przedostaliśmy się przez dziurę w murze na cmentarz obok i on był już w wydaniu klasycznym. Łuna, miliony lampek...a robiliście tak jak byliście mali, że mrużyliście oczy i światełka się tak fajnie rozmazywały?? Ba! Kto tego nie robił, to pytanie jest wręcz nie na miejscu:P Pospacerowaliśmy jeszcze po "naszym" mieście i gdy opadłam z sił, a uwierzcie mi, że bez "paliwa" nie zajeżdżam już tak daleko, wróciliśmy do domu. Głodowanie świetnie wpływa na pracę mojego mózgu, co zresztą wydaje się być sprzeczne z fizjologią, ale nie pozwala mi na długi wysiłek. Wracam do sprzątania, bo przez to pisanie okrutnie zaniedbałam naszą kwaterę;P I will be back soon!


czwartek, 1 listopada 2012

Lista nieobecnośći

No i nie dotarłam tej nocy do sypialni!!! Mam nadzieję, że to nie oznaka tego, że nasz związek wszedł w etap znieczulicy, bo to by było straszniejsze niż zakończenie kariery aktorskiej przez Sylwestra Stalone. Czym byłoby kino bez tak utalentowanej gwiazdy Hollywood??!!No ja się pytam czym??:P O dziwo pomimo spędzenia nocy w salonie wyspałam się jak nigdy na tej  krótkiej kanapie, ale niestety zaraz po otwarciu oczu przypomniałam sobie dlaczego moje głodne ciało nie jest w sypialni. Przez absencję Fifsona nie spędziliśmy Święta Zmarłych razem....ubrałam się i wyszłam z domu bez pożegnania. To było najtrudniejsze, musiałam trzymać emocje na wodzy, żeby się nie złamać i nie zawrócić, ale udało się. Wskoczyłam do samochodu i ruszyłam na podbój Dąbrowy Górniczej. Jako, że jeżdżę teraz wozem, którego nie trzeba kopnąć żeby się otworzył  i na dodatek ma radio, to skorzystałam z tego przywileju i włączyłam jedyną dobrą stację czyli Trójkę...a tam ze względu na specyfikę dzisiejszych obrzędów same ballady i inne smuty. No i z tego wszystkiego deszcz nie hulał już tylko za oknem, ale burza rozpętała się też w środku. Z grobowego nastroju wyrwały mnie echem obijające się po głowie słowa: musisz być silna, jesteś kobietą niezależną, sama dasz radę dojechać do celu i wrócić i w ogóle będzie super, tym razem na pewno się nie zgubisz! Natychmiast poczułam nadchodzącą falę energii z kosmosu, wcisnęłam gaz i zaczęłam śpiewać razem z Łitnej Hjuston na całe gardło I'll always Love You noooooooo i powiem Wam, że udało mi się wyciągnąć z nią nawet ostatnie U w słowie You, wiecie, ona tam tak wyje na końcu Youuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu Dojechałam cała i zdrowa, zapaliłam znicze i z Gołonoga popędziłam prosto do Gliwic gdzie spędziłam z rodziną cudowny dzień. Oczywiście myśli raz po raz uciekały mi w stronę Bytomia i Filipa, ale nie ugięłam się i nie wróciłam do domu aż do wieczora. Jak każda kobieta, która wzięła swego lubego na przetrzymanie spodziewałam się gorącego przyjęcia, pięknych kwiatów i innych dupereli, ale tak to chyba tylko w filmach mężczyźni się zachowują, w realu jest zupełnie inaczej. Było mi trochę przykro i raczyłam poinformować Filipa o tym, że się nie spisał, a w ramach zemsty, powiedziałam, że w takim razie kończę głodówkę i sama zjem to co przekazała dla niego moja babcia...ooooooo jak mu się oczy zaświeciły jak zobaczył czosnkową kiełbaskę i furę szałotu... gdy uwierzył, że naprawdę zamierzam sama to zjeść, wyszedł i rzucił tylko na odchodne: phi zjem sobie grzanki. Ukroiłam jeszcze do tych pyszności dwie kromeczki chleba i zaniosłam mu tą pachnącą kolację. Aż mnie skręcało z zazdrości, było mi dużo trudniej niż przy obiedzie u rodziców, bo oni potrafią docenić moje wyrzeczenia i dodać mi otuchy, a Filip mam wrażenie, że uważa moje głodowanie za pierdnięcie. Cóż dla mnie moje zmagania są niczym wejście na Mont Everest . Swoją drogą ciekawe jak Wanda Rutkiewicz by się czuła gdy jej mąż uznał zdobywanie przez nią szczytu ośmiotysięcznika za wpełznięcie z sankami na pagórek w parku. Eh to była babeczka, w takim dniu właśnie takie osoby powinniśmy wspominać. Pierwsza europejka na Czomolungmie! Mam nadzieję, że kiedyś i ja zlokalizuję swój "szczyt" i znajdę w sobie siły żeby go zdobyć.
Szkoda byłoby zmarnować tak piękną noc przed komputerem, więc lecę ubrać ciepłe skarpety, porwę pod pachę Filipa i jedziemy poszwędać się po cmentarzach...tylko raz do roku wyglądają tak magicznie:)







Relacja z przebiegu konfliktu prosto z linii frontu

Wojna na przezwiska trwa. Przyjęła nieco łagodniejszy wymiar, bo porzuciliśmy akty przemocy na rzecz rywalizacji ideologicznej. Nasz konflikt przyjął kształt "zimnej wojny", a wyścig zbrojeń pod postacią licytacji na coraz to bardziej okrutne przydomki rani do żywego. Oboje jednocześnie pękamy ze śmiechu na wieść o nowym pomyśle przeciwnika, ale w środku się gotujemy, bo oboje wynajdujemy ksywki, które do przyjemnych nie należą i trafiają w czułe punkty rywala. Pod moim adresem padło już: "łajza, parówson, parów, parówa, głupek, salsiczia,smród, wyrób z wieprza, ofiara...." pierwszego i ostatniego nienawidzę niesamowicie!!!! Ale ja a nie byłam Filipowi dłużna: "gnój, cymbał, mały, frędzel, bąk, głupek, nadęciak i wieśniak". Pewnie nie jest tajemnicą, który pocisk najbardziej zranił Fifsona?? Gdyby faceci mieli krztę dystansu do siebie:P Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale nie mogłam się powstrzymać, bo mimo tego, że trup gęsto się ściele to jest w tym element komediowy. Ja np. jak słyszę Parówson to mnie to bawi, a zarazem doprowadza do szału. Najpierw śmieję się przez zęby, a chwilę później zaciskam pięści i spinam pośladki. Próbowałam już nawet wymyślić sobie jakąś mantrę, żeby polubić, a przynajmniej traktować neutralnie te przezwiska, ale mi nie wyszło. Może jutro spróbuję medytacji;) Niestety w związku z naszymi potyczkami słownymi popsuła się atmosfera w naszym domostwie...zresztą poza nim też kiepsko się dogadujemy, mam tylko nadzieję, że kamuflaż nam dobrze wychodzi, bo dziś Ewa z Rafałem byli z nami w kinie i liczę na to, że nie zauważyli jak Filip bez przerwy mnie szturchał i warczał: "uspokój się", "ostatni raz poszedłem z Tobą do kina", "jak Ty się zachowujesz"...było mi przykro, bo mam wrażenie, że on najbardziej nie lubi gdy ja mam wyśmienity humor i dobrze się bawię... w moim wypadku jest na odwrót, cieszy mnie ogromnie, gdy on sobie poczyna jak mały chłopiec w sklepie z zabawkami i pomimo tego, że jego zachowanie też jest dla mnie momentami infantylne to go nie "gaszę", bo i po co, niech się cieszy. Któreś z Nas ma dziwny sposób postrzegania świata i to na pewno nie jestem ja:P Wolę być zbyt radosna niż zbyt poważna, ale niestety nie każdy ma takie podejście do życia. Jasne, że jak wszyscy mam swoje zmartwienia, ale nie zamierzam im pozwolić grać pierwszych skrzypiec, one mogą grać jedynie role drugoplanowe;) Żal mi tylko takich dni kiedy się staram zbudować miła atmosferę, umawiam Nas ze znajomymi do kina, stawiam bilety na film wybrany pod niego, a w zamian cały wieczór jestem szturchana i strofowana....żal mi go, bo wiem, że pewnie on był tak traktowany będąc dzieckiem i ktoś zabił w nim radość życia, ale ja sobie na to nie zasłużyłam.  Już bardzo rzadko ujawnia się to mroczne oblicze mojego partnera, ale jednak nadal gdzieś czyha, a gdy się tylko wychyli to czuję jakby mi ktoś podciął skrzydła i odessał wszystkie kolory z mojej małej planety. Eh z tego wszystkiego nawet nie jestem w stanie napisać krótkiej recenzji nowego Bonda, bo nie umiem się skupić na niczym inny niż na tym skąd bierze się taka drętwota i jak tak mądry facet może uważać, że jak się człowiek śmieje i żartuje to jest odbierany przez innych jako kretyn, co gorsza nie widzi, że tylko on mnie tak postrzega i błazna robi z siebie. Nie ma co się nad tym więcej rozwodzić, bo ja to próbuję rozgryźć już dobrych parę lat i niczego to nie zmieniło. Ta bomba zegarowa musi co jakiś czas pierdyknąć i w związku z tym dziś śpię na kanapie!!
Nie dość, że jestem głodna, bo tak jak obiecałam przeszłam dziś w stan wegetacji to jeszcze będę marzła na tej niewygodnej "pryczy"...ale nie ma innej opcji, nie pójdę do frędzla! Ale gdybym jadła to bym poszła...najadłabym się fasoli i ruszyłabym do boju z bronią chemiczną...podkołderniki jadowite sesese ups zapomniałam, że kobiety nie robią kupy i nie puszczają bąków, ale faux pax. Raju, ale wiecie co mnie najbardziej boli, że jutro wszystkich śniętych iiiiii moja babcia jak co roku robi gołąbki z tej okazji, najlepsze "ptaki bez ptaków" na śląsku, a ja ich nie zjem buuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu co tam przezwiska i obelgi, są większe tragedie na świecie i to jest właśnie jedna z nich. Ale bym coś teraz wszamała, dobrze że podczas seansu nikt obok mnie nie jadł popcornu, bo na pewno moja ręka trafiłaby do pudełka na autopilocie, mimo szczerej nienawiści do tej przekąski bleeeeeeee teraz pewnie nawet trawa smakowałaby jak delicje:D
Nic to zwijam się w kłębek i czekam, aż mój oprawca po mnie przyjdzie i wycedzi: "co Ty wyprawiasz?? chodź do łóżka", a ja wtedy odpowiem: " nie rozmawiam z Tobą, wolę spać na kanapie" i do rana będę żałowała, że nie zmiękłam i męczę się na sofie;P