poniedziałek, 23 września 2013

Obecna, ćwiczę, mam strój!

Kiedyś myślałam, że jako szczęśliwy człowiek nie mam marzeń, bo cóż ja bym takiego mogła chcieć. No może jedynie wygrać w totka, ale to takie banalne, że szkoda czasu na taką fantazję. Oczywiście odkąd pamiętam chciałam być chuda, ale to bardziej moja zmora niż marzenie, więc też odpada. Jednak jakiś czas temu wykluło się w mojej głowie małe pragnienie, o którym zresztą coś już wspominałam w jednym z moich wpisów , bodajże na wiosnę. A mianowicie czasem biegając po parku, żeby sobie umilić czas i zmotywować się do cięższego treningu, myślałam sobie jakby to było wspaniale wziąć udział w jakimś większym biegu i na mecie wpaść w ramiona najbliższych mi osób. Snułam w głowie całe opowieści o tym jak przekazuję medal mojej mamie, jak tata robi mi zdjęcia, Filip mówi, że jest ze mnie dumny, a przyjaciele skandują gdy przebiegam linię mety. No i muszę przyznać, że marzenia się spełniają. Brzmi banalnie, ale naprawdę trzeba tylko bardzo mocno chcieć i w moim wypadku okrutnie się spocić, ale warto. Jako, że moje marzenie ziściło się zaledwie wczoraj nadal jestem pod wpływem wielkich emocji, którymi chciałabym się podzielić z całym światem. Dlatego opiszę pokrótce historię związaną z moim pierwszym półmaratonem i podzielę się pozytywną energią, która mnie przepełnia.
Wszystko zaczęło się pół roku temu, gdy zadzwoniła do mnie Aga B. dla wtajemniczonych " żona B&B" i zapytała czy bym nie poszła z nią na trening do parku, bo tam we wtorki są takie mitingi organizowane przez Stadion Śląski, które prowadzi August Jakubik i może przyjść każdy kto tylko ma ochotę. Mimo głosów w mojej głowie, które krzyczały "NIEEEEEEEEE!!", bo należę do stworzeń, które nie lubią zgromadzeń i wszelkich sytuacji gdzie jest dużo obcych ludzi, zgodziłam się. Już na wstępie zakomunikowałam, że będę chodziła tylko z Agą, bo sama się boję. Wbrew wszelkim oznakom jestem nieśmiała i bardzo długo się aklimatyzuję w nowym środowisku. Ten szeroki uśmiech to przykrywka i moja tajna broń.
Nigdy nie zapomnę Naszego pierwszego treningu z Augustem. Było świetnie. Przyszłyśmy przed czasem, a ON od razu do Nas podszedł i się przywitał. Wielki człowiek, a niesamowicie skromny i miły. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam do czynienia z Mistrzem takiego kalibru, ale polubiłam go od pierwszej chwili i już wiedziałam, gdzie będę spędzała wtorkowe popołudnia. Później odkryłyśmy, że treningi są też w czwartki. No i sobie tak biegamy z banda zakręconych ludzi, pocimy się grupowo i jest wesoło. Wracając do pierwszego wtorku, to pamiętam jak Aga zagadnęła mnie o start w półmaratonie. Wtedy bardzo mnie to rozbawiło i powiedziałam, że ja raczej się do takich "akcji" nie nadaję, że w ogóle się w takim biegu nie widzę, trułam coś o tym, że nie lubię rywalizacji i takie tam, ale obiecałam, że jak zmienię zdanie to dam znać. Minęły wakacje i Aga zadzwoniła i powiedziała, że zapisała się na półmaraton w WPKiW i czy też bym nie pobiegła. Oczywiście spanikowałam, za dobrze znam tą trasę i gdy sobie pomyślałam, że miałabym ją pokonać 3 razy... NO WAY!! nie zapisałam się, ale moja przyjaciółka biegaczka zasiała w mojej głowie ciekawość...a może jednak dałabym radę?? To wystarczyło,  siadłam przed komputerem, znalazłam półmaraton w dzielnicy Bytomia, której kompletnie nie znam i wypełniłam formularz zgłoszeniowy. Szybko przelałam opłatę startową i zadzwoniłam do Filipa. Nie był zachwycony, bo w przypływie emocji zapomniałam, że planowaliśmy wakacje w tym terminie. Jakoś go udobruchałam, a wakacje nadal przed nami:D
Po tym jakże krótkim wstępie pora przejść do meritum. Otóż 22 września stanęłam na starcie wraz z innymi tysiąc ośmiuset zawodnikami. Tuż obok mnie stali moi najwierniejsi kibice, moi rodzice i Filip, który był równie zdenerwowany jak Ja. Żeby nie zrobiło się zbyt pompatycznie to przyznam się do czegoś:P Na minutę przed startem poryczałam się  i szepnęłam im, że ja bym jednak chciała iść do domu, że w sumie to ja nie wiem co ja tu robię, dostałam okres, fatalnie się czuję i nienawidzę biegać!!! Ten kryzys trwał tylko do momentu wypowiedzenia tych słów, mama mnie przytuliła, otarłam łzy i zaczęło się odliczanie, po którym nie ma już odwrotu, wiedziałam, że jak już ruszę to nic mnie nie powstrzyma! Punkt 11:00 ogromna fala ludzi zaczęła płynąć, a ja razem z nią. Było cudownie. Obcy ludzie przybijali mi piątki, dzieciaki machały a wszyscy obok mnie biegli. Później oczywiście zrobiło się luźniej i każdy już został sam ze swoimi myślami i długą drogą do mety. Szybko, zrozumiałam co miał na myśli August, który gdy mu powiedziałam, że zapisałam się na Bytomską połówkę, stwierdził, że wybrałam sobie ciężką trasę jak na pierwszy raz...noooooooo podbiegi były zacne, ale adrenalina zrobiła swoje i wbiegałam na nie bez mrugnięcia, ale za to z sapnięciem. Oj dyszałam jak lokomotywa, ale kto by nie dyszał.
Oprócz wielu miłych sytuacji, które spotkały mnie na trasie, mamy która krzyczała najgłośniej ze wszystkich, uśmiechniętego taty robiącego mi zdjęcia, Filipa który gdy przebiegłam połowę czekał na mnie z piciem i podniósł mnie na duchu tymi oto słowami: jestem z Ciebie dumny, masz świetny czas, tak trzymaj! miała też miejsce sytuacja komiczna. W okolicach 15 km był punkt odżywczy, gdy ja tam dotarłam były już tylko ciastka, bo wszystkie "małpy" które były wcześniej zeżarły banany, więc dobiegając do dziewczyny trzymającej tackę krzyknęłam: "nie ma już bananów"? na co ona odparła: "nie ma, za późno" na co ja, mijając ją: " za późno?! ja Ci dam za późno, biegnę najszybciej jak potrafię!!!" , porwałam ciacho, puściłam jej oko i uśmiechnęłam się szeroko pędząc dalej. hehe "za późno!!",śmiałam się w głos, inni biegacze totalnie skupieni, a jedna wariatka się chichra.
Później już było "z górki", oprócz ostatnich kilkudziesięciu metrów do mety, które były pod górkę:P Na ostatnim kilometrze przyspieszyłam, a na metę wpadłam "sprintem" prosto w ramiona mamy i Mrówki, przyjaciółki, która przyjechała z Gliwic specjalnie dla mnie! Łkałam jak dziecko, a moja mama razem ze mną, nie mogła uwierzyć, że to zrobiłam, ja sama nie mogłam w to uwierzyć. Kasia wyściskała mnie mimo lejącego się ze mnie potu (sza-cun Mrówi) i pobiegła do malutkiej Hani, która za parę lat będzie biegała z ciocią:D Po chwili dobiegł Filip i mój tata, którzy mi nieśmiało zakomunikowali, że zabrakło dla mnie medalu, bo organizatorzy nie spodziewali się takiej frekwencji, a że najpierw dostali Ci co przebiegli 10km, później Ci co szli z kijami, to dla części osób biegnących półmaraton zwyczajnie zabrakło!!!Skończyły się kilka minut przed moim przybyciem. Oczywiście było mi strasznie przykro, ale starałam się tego nie okazywać. Poszłam się szybko zapisać na listę osób, które dostaną medal pocztą i wróciłam świętować moje małe zwycięstwo w gronie najbliższych. To był piękny dzień!


Moja mama się nie poddała i pożyczyła dla mnie medal, a panowie tak ją polubili, że i jej pożyczyli:D