sobota, 8 grudnia 2012

Mikołajkowa karma

Doszłam wczoraj do wniosku, że byłam niegrzeczną dziewczynką i w ramach pokuty postanowiłam wychłostać się depilatorem po brzuchu. Jako, że gdy tyję przestaję oglądać się w lustrze, a przynajmniej unikam tego jak ognia to zupełnie zapomniałam, że należę do kobiet posiadających na brzuchu tzw. ścieżkę miłości, wyleciało mi też z głowy jak bardzo jej nienawidzę. Jednak ponieważ wraz z utratą kilogramów zwykle pomału zaczynam się przepraszać ze zwierciadłami w mieszkaniu, a gdy już oswoiłam paniczny strach przed swoim odbiciem i obejrzałam się dokładnie to w tym samym momencie wróciły zapomniane uprzedzenia i awersja do autostrady na bebzolu. W skutek tych jakże przykrych wniosków sięgnęłam po nowoczesną maszynę tortur skonstruowaną najpewniej przez mężczyznę, który pałał żądzą zemsty na kobiecym rodzie. Tylko za co on tak strasznie Nas nienawidził? Jeśli dowiem, że się depilator wymyśliła kobieta to przysięgam, że zwątpię w naszą nację i wyrzeknę się swojej płci!
Cóż... od wczoraj odkładam na zabieg laserem, lub na psychoterapię pt. "polub swoje hery", nie ma bata żebym ten zuchwały czyn powtórzyła, śmierć mechanicznym wyrywaczom! Urządzam jutro samosąd na depilatorze, jacyś chętni??
Oprócz "rózgi" vel bicza, którego sama na siebie ukręciłam doczekałam się wiechcia długich czerwonych róż...jak zwykle przemiłe panie w kwiaciarni wcisnęły memu lubemu najstarsze kwiaty jakie miały na zapleczu. Zaledwie wczoraj je dostałam, a już im łby opadają...a może to taka karma, może po prostu nie zasłużyłam na nic więcej... o nie moi drodzy, nie lękajcie się, mój Mikołaj zwyczajnie urwał się z choinki i zamówił dostawę prezentu za pośrednictwem poczty polskiej, która czasem (czytaj zawsze) ma obsuwy czasowe. Dlatego ja swój podarek otrzymałam dziś. Moja cierpliwość jednak została wynagrodzona i  wymarzony naszyjnik już "blyszczy" na mej gardzieli. Tym razem nie było niestety elementu zaskoczenia, bo bardzo subtelnie sugerowałam co bym chciała, ale czasem trzeba z czegoś zrezygnować dla dobra sprawy:P
Nawiązując do tematu niespodzianek to zaraz obok półki na której one leżą znajdują się też niezastąpione psikusy. Rety, chyba nie ma drugiej osoby na świecie, która "kupuje" je w takich ilościach jak ja. Zwykle płatam figle dzieciakom, ale zaraz na drugim miejscu jest mój Filip. Po prostu nie mogę się oprzeć. On wszystko łapie jak pelikan. Oczywiście po latach treningu nie wystarczy banalne: "noooooooo nieeeeeeeee znowu wlazłeś w gów... w psią kupę..." albo zawsze skuteczne i dobre na każdą pogodę :"cały dzień chodziłeś z tą dziurą na tyłku??". Teraz już muszę się nieźle nagimnastykować, żeby wkręcić mego wiecznie czujnego poskramiacza dowcipów. Całe szczęście nadal udaje mi się wyłapać taki moment, gdy jego radary są ospałe, wtedy natychmiast włączam tryb: figlarz i robię, go w konia. Nigdy nie zapomnę jak się schowałam za drzwiami, wszędzie było pogaszone i wyskoczyłam na niego z klasycznym "BU!", hehe ale go wystraszyłam...sama szczerze tego rodzaju zabaw nienawidzę, więc długo musiałam go błagać, żeby mścił się w inny sposób. Uległ i wyobraźcie sobie, że po kilku latach doczekał się w pewnym sensie zadość uczynienia. Byliśmy kilka dni temu na spacerze w celu celebrowania pojawienia się na drogach pierwszych odśnieżarek. Małe osiedle domków jednorodzinnych, późny wieczór, głucho wszędzie, śnieg cudownie skrzypi, przy płocie jednego z domu mały krzaczek, mijamy go, a on...jak kurde w transformersach w mgnieniu oka zmienił się w psa, skoczył na płot i jak nie szczeknął...wrzasnęłam! Pierwszy raz w życiu ze strachu aż zawyłam, pomimo tego, że otwierając usta już wiedziałam, że nie ma się czego bać to niestety impuls z mózgu do mięśni już poszedł i to se newrati...ale miał Filip ubaw...sama po chwili turlałam się po ulicy ze śmiechu. W przyrodzie jednak jest równowaga, ja płatam figle Fifowi, a on...czeka aż sama się na sobie zemszczę:P



czwartek, 6 grudnia 2012

Złośliwość rzeczy martwych

Ło matko i córko! Odwiedziłam dziś rano domowe pomieszczenie popularnie zwane kuchnią. Moja noga nie przestępowała progu tej izby od niedzieli, ale dziś rano musiałam sprawdzić co tak śmierdzi w tamtej okolicy. Tajemnica została rozwikłana. Nie da się ukryć, że Filip nie lubi zmywać:P Po tym co tam zastałam straciłam apetyt na cały dzień...chyba zamiast krzyczeń na niego to mu podziękuję...Zresztą dziś są Mikołajki, a poza tym mam świetny humor i nie zamierzam go sobie psuć takimi błahostkami...no dobra tak naprawdę to boję się, że nie da mi prezentu, a strasznie chcę go dostać:D
A tak z innej beczki, to popsuła mi się waga...wywaliłam na nią kupę kasy, a ona teraz, gdy wreszcie jest eksploatowana i powinna się cieszyć, odmawia posłuszeństwa. Nigdy jej nie lubiłam, wredne stworzenie! Jadę ją reklamować;)

sobota, 1 grudnia 2012

Jak grzeszyć to tylko w ten sposób:D

Tak z innej beczki, to żeby się dobić, zrobiłam sobie zapachową chłostę;P Przed wczoraj robiłam tacie z okazji imienin czekoladowe trufle. To był koszmar. Kulałam kulki z masy czekoladowej własnoręcznie...jak te aromaty świdrowały w nosie...pal sześć że miałam to na rękach, bo w sumie nie lubię się paciać w czekoladzie, ale zapach zniewalał...jednak było warto, tatinek się ucieszył, a goście się zachwycali. Jeśli chcecie zrobić komuś kto nie musi liczyć kalorii i lubi słodycze miłą niespodziankę zamieszczam przepis.

Czekoladowe kule armatnie

6 tabliczek czekolady (4 gorzkie, dwie mleczne)
250ml śmietany kremówki 30%
50 ml cointreau (lub innego trunku: koniak, brandy itp.)
ciemne kakao do obtaczania lub mielone orzechy
małe papilotki 

Receptura:
Czekoladę łamiemy na kawałki i roztapiamy w kąpieli wodnej (miskę stawiamy na garnku z wodą i odpalamy pod nim gaz), zalewamy śmietanką, alkoholem i mieszamy do momenty gdy powstanie jednolita masa. Masę zamykamy w szczelnym pojemniku i odstawiamy na 24h do lodówki. Następnego dnia małą łyżeczką formujemy kulki, które "dokulowujemy" w rękach i wrzucamy do miseczki z ciemnym kakaem, obtaczamy i przekładamy do papilotek. Wszystkie trufle wkładamy do pojemnika, zamykamy i przechowujemy w lodówce. Można kupić ładne pudełko i stworzyć cudną bombonierkę, ale to prezent tylko dla najbliższych:D



Emocjonalny striptiz

Chyba muszę kilka rzeczy sprecyzować odnośnie mojej wypowiedzi dotyczącej nałogu jedzeniowego. Większość ludzi otyłych lub z nadwagą boryka się z kilogramami ze względu na fatalną dietę i tryb życia, a nie z powodu uzależnienia.  Nie chcę tu siebie wybielać, ale złe nawyki żywieniowe i brak ruchu to inny rodzaj "choroby" i może tu zaznaczę, że ja sobie sama diagnozy nie postawiłam. Oczywiście każdy bez względu na to z jakich powodów ma problemy ze zbędnymi kilogramami może liczyć na moje wsparcie. Chciałam tylko wyjaśnić, że bycie jedzenioholikiem nie jest takie kolorowe i przylepianie sobie takiej łatki wcale niczego nie ułatwia.
Może przybliżę Wam temat. Ja już jako dziecko jadłam po kryjomu, w mig nauczyłam się otwierać lodówkę tak, żeby nikt tego nie usłyszał, bezszelestne podnoszenie i odkładanie pokrywki garnka zajęło mi trochę dłużej, ale do dziś jestem w tym mistrzem. Gdy w szafce była otwarta czekolada zjadałam całą i szybko pędziłam do sklepu żeby ją odkupić i odłożyć na miejsce, w podstawówce wszystkie pieniądze zostawiałam w sklepiku, a w zerówce (chodziłam tam jakieś dwa miesiące) dzieci dawały mi do zjadania skórki z chleba. Takich patentów na podżeranie mogłabym mnożyć bez liku...Moja rodzina przez lata nie wiedziała dlaczego przy tak zdrowej diecie i przy tak aktywnym trybie życia, moi rodzice są super nadaktywni,  mam problemy z nadwagą. W zasadzie już w podstawówce byłam z mamą u lekarza, badania wykazały, że mam słabą przemianę materii i na jakiś czas takie uzasadnienie wszystkich trochę uspokoiło. Później jeszcze nie raz odwiedzałam lekarzy i dietetyków, ale coraz rzadziej przynosiło to jakikolwiek efekt. No i doszło do tego, że straciłam nad tym kontrolę.  Na pierwszym roku studiów osiągnęłam wagę maksymalną, ale już tego nie zauważałam, przysięgam, że patrząc w lustro widziałam szczupłą osobę. Wtedy po raz kolejny do akcji wkroczyła moja mama, ta to ze mną miała siedem światów. Zapisała mnie do poradni leczenia otyłości w Katowicach. Czekałam na wizytę pół roku, ale warto było. Spędziłam tam cały dzień. Zaczęło się od wykładu na temat zdrowego żywienia, później dwu godzinna pogadanka z dietetykiem, jak gotować bez tłuszczu, czym zastąpić pewne produkty i inne cenne wskazówki, następnie każdy wchodził do gabinetu pomiarowego...no i to był przełom...przeżyłam szok, wtedy dopiero zrozumiałam jak ogromny mam problem. Na koniec każdemu przydzielili lekarza, z którym każdy już indywidualnie odbywał rozmowę. Kazali mi każdy produkt czy potrawę którą zamierzałam zjeść zważyć, przeliczyć to na kalorie i ponownie się zastanowić czy chcę to zjeść. Dostałam takiego kopa energetycznego, że zaraz po powrocie do domu zaczęłam biegać i sama gotować. W pół roku schudłam 25 kg i przez kolejne 3 lata udało mi się tą wagę utrzymać. Później poznałam Filipa i moje sprytne uzależnione alter ego szybko znalazło wymówkę by jeść trochę więcej i biegać trochę rzadziej. Po dwóch latach wróciło 25kg i gratis jeszcze 5, a ja znów tego nie zauważyłam. Tym razem się załamałam, bo chyba trzeba mieć coś z głową, żeby nie spostrzec, że się przytyło 30 kilo!!!! Znów zaczęłam się borykać z wagą, ale po 20 latach ciągłej walki tym razem brakowało mi motywacji. Oprócz tego, że przestałam wierzyć w to, że to się może udać, miałam depresję, którą w miarę skutecznie przed wszystkimi ukrywałam. Unikałam spotkań ze znajomymi, bo uważałam, że skoro przytyłam to znaczy, że poniosłam sromotną klęskę i tym samym jestem beznadziejnym człowiekiem. Przez ostatnie dwa i pół roku miotałam się jak mucha zamknięta w słoiku. Prywatni dietetycy, tabletki, które nota bene już wycofali ze sprzedaży, no i wreszcie przychodnia zaburzeń odżywiania. Cały czas mimo ogromnego wsparcia rodziny i Filipa czułam się okrutnie samotna. Chciałam nawet polubić się taką jaką jestem, ale nie udało się...całe szczęście. No i podczas kolejnej awantury, Filip powiedział coś czemu oczywiście gorliwie zaprzeczałam , ale tak naprawdę wiedziałam, że ma rację. "Iga Ty nie chcesz schudnąć". Równolegle maglowali mnie moi rodzice, którzy zaczęli podejrzewać, że jestem uzależniona. Wtedy tata podrzucił mi książkę o głodówce, mama i brat namawiali, żebym się tak zresetowała nie jedząc, Filip przestał narzekać, że zdrowo jemy... wtedy znowu coś we mnie zaskoczyło i tym sposobem jesteśmy w tym miejscu. Cały czas czuję na karku szpony nałogu, ale obiecałam sobie, że dopóki z nim nie wygram, będę powtarzała głodówki. Nie w celu utraty wagi, ale w celu zapanowania nad uzależnieniem. Może kiedyś będę w stanie napisać, że jestem wolnym człowiekiem, bo na tą chwilę się boję i nie czuję się stabilna.
Mam nadzieję, że przybliżyłam Wam problem, jak znów poczuję się silną niezależną osobą opiszę uczucia, które mną targały i przemyślenia, które przez te lata zgromadziłam w mojej głowie.
Liczę na to, że nie zniechęciłam nikogo do mojej osoby. Trochę się martwię swoja szczerością, ale zawsze cechował mnie ekshibicjonizm emocjonalny i wiara w ludzi. Jest mi naprawdę ciężko i wiem, że jest wiele osób które borykają się z różnymi problemami...mam nadzieję, że będzie Wam lżej.

A co do poniedziałkowego postu oto dzisiejszy przedgłodówkowy jadłospis:
śniadanie-twarożek z warzywami+ kawa z mlekiem 0,5%
przekąska-3 wafle ryżowe
obiad- główka sałaty i 25 dag pomidorów koktajlowych + kromka razowego chleba
kolacja- jabłko/pomarańcza+ kakao z mlekiem zero

czwartek, 29 listopada 2012

Grubas też człowiek!

Dżizys! Wstałam dziś o świcie z mocnym postanowieniem zdobycia twierdzy, czytaj wagi łazienkowej vel potwora z loch ness. Uwierzcie mi, że mam z tym problem, bo gdy tylko moja stopa zbliża się do tej małej szantrapy mam wrażenie, że wyrastają jej zęby i chce mnie capnąć w kostkę...boję się jej jak cholera, ale muszę nauczyć się z nią współpracować, bo inaczej znów przegram z kilogramami i z samą sobą;( No i stało się, stanęłam mojemu sędziemu na głowie...i o mało mnie krew nie zalała!! Wskazówka ani drgnęła!! Nawet 10 deko mi nie podarowała!! Mimo tego, że mój grafik pęka w szwach od treningów: wtorek- 2x fitness (step i BPU), środa-jogging, czwartek-jogging, piątek-basen, sobota- spacer+ćwiczenia w domu, niedziela- jogging, poniedziałek- regeneracja. No żesz w mordę jeża chyba każdy po trzech tygodniach takiej wyrypy chciałby zobaczyć jakieś wymierne efekty! Tak się wściekłam, że w tempie przyspieszonym wskoczyłam w dresy, porwałam mp3 i ruszyłam na pierwszy poranny jogging. Zwykle chodzę biegać w nocy, bo boję się, że ktoś rzuci, gdy go będę mijała: " biegaj biegaj grubasie!". W tym miejscu ślę serdeczne podziękowania szanownej kadrze prowadzącej zajęcia z lekkoatletyki na AWFie! Gdy tylko zbliżałam się do bieżni rzygałam po krzakach, a teraz gdy jestem w okolicy stadionu to nadal mam odruch wymiotny. Świetna robota panowie! Zły dotyk boli przez całe życie;P Wracając do tematu, dziś niczego się nie bałam, bo walczę o siebie i nawet jeśli ktoś rzuci przez ramię taką uwagę to już mnie to nie ruszy!! Muszę uciekać do pracy, ale jeszcze tu wrócę!!;)

wtorek, 27 listopada 2012

Prezent na Mikołaja:P

Tak jak zapowiadałam zaczynam się szykować do głodówki przedświątecznej, ale tym razem zapraszam wszystkich chętnych do poszczenia razem ze mną. Chciałabym żeby tym razem był to "ramadan" ideologiczny. Pewnie się zastanawiacie co ja takiego wykombinowałam. Cóż, nie musiałam daleko szukać czy wymyślać jakiegoś szczytnego celu. Po prostu pomyślałam o tym wokół czego kręci się całe moje życie i w związku z tym chciałabym żeby każdy z Nas, 3 grudnia chociaż przez chwilę zastanowił się, czym dla człowieka jest jedzenie, co nam ono daje, dlaczego tak ciężko jest czasem odmówić sobie tych "dobrych rzeczy" i dlaczego gruby człowiek jest gruby?? Gdy już odpowiemy sobie na te pytania, może łatwiej będzie Nam zrozumieć, że od jedzenia też można się uzależnić, i że jest to tak samo ciężki i niebezpieczny nałóg jak alkoholizm, nikotyna czy inne używki. Jest mi ciężko się do tego przyznać, bo się najnormalniej w świecie wstydzę, ale skoro mam nawoływać innych do walki i przyłączenia się do mnie to chyba muszę zacząć od siebie: JESTEM ANONIMOWYM ŻARŁOKIEM ODKĄD PAMIĘTAM!!! No! to wyrzuciłam to z siebie... Na tą chwilę nie jestem w stanie wydusić z siebie nic więcej, jak zbiorę siły to może się bardziej otworzę, bo problem jest bardziej złożony niż myślicie:) W każdym razie głodówkę zaczynamy 3 grudnia i nie wyznaczamy sobie żadnych limitów, terminów czy innych dead linów. Każdy sam zdecyduje czy chce pościć 12 godzin czy 12 minut, 2 dni, czy dwa tygodnie... W ramach przygotowań od jutra pomału odstawiamy pokarmy mięsne, dorzucamy większą porcję warzyw i owoców. To rady dla osób, które chciałyby wytrzymać trochę więcej niż 12 minut, ale oczywiście nikogo nie chcę dyskryminować, bo naprawdę zależy mi na każdej minucie, każdej chętnej osoby:) Mam nadzieję, że się przyłączycie...nawet jeśli nie bardzo rozumiecie mój problem to będzie mi miło, bo naprawdę ciężko mi było się do tego przyznać...chyba się poryczę...albo jeszcze nie, dopiero gdy się okaże, że zostałam sama na polu bitwy:P


poniedziałek, 19 listopada 2012

Manifest żywieniowy!

Wprost uwielbiam, gdy osoby kompletnie nie mające pojęcia o danym zagadnieniu wypowiadają się na jego temat jak fachowcy w danej dziedzinie. Posty są zdrowe i ludzie je stosują od zarania dziejów. Jednak jak we wszystkim należy mieć umiar, robić to świadomie i najpierw gruntownie się przygotować. Ja mam już dwie głodówki za sobą, czułam się świetnie i każdemu zdrowemu na ciele i umyśle człowiekowi polecam:) Myślmy samodzielnie, zbierajmy informacje i doświadczenia, a później się wypowiadajmy, bo po to kiedyś nam podarowano mózg:) Wybaczcie, że jestem taka wzburzona, ale przeczytałam kilka ciekawych wypowiedzi na temat głodówek i o mało mnie szlag nie trafił. Ja wiem jedno, żarcie we współczesnym świecie stało się hedonistyczną używką i nie byłoby to takie smutne gdyby nie fakt, że sięgamy po produkty kiepskiej jakości, przetworzone, wysokokaloryczne i bogate w składniki uzależniające organizm. Mimo tego, że mnie dosięgnął problem jedzeniowy o innych korzeniach to temat potraktowałam holistycznie i taki jest wynik moich obserwacji i doświadczeń. Wiem, że większość z Was traktuje moje słowa pobieżnie i dopóki każdy nie przeanalizuje sam dla siebie tego o czy mówię to nie zrozumie. Zacznijcie od własnej lodówki, później wystarczy spojrzeć na regały i zamrażarki w supermarketach...nie wiem jak Was, ale mnie ten widok przeraża. Tam są tony bezwartościowej żywności i co gorsza ktoś to kupuje.
Pewnie zasypie mnie teraz lawina głosów: kogo stać na zdrowe jedzenie? skąd mam wiedzieć co kupić? I tu Was zaskoczę. Zdrowe jedzenie jest tanie. Nie mówię tu oczywiście o zakupach w eko sklepach, bo na to rzadko kogo stać, np. 40zł za 1kg szpinaku uważam za lekką przesadę. Zachowajmy zdrowy rozsądek. Jeśli tylko się rozejrzycie znajdziecie przy swoich codziennych ścieżkach lub w swojej okolicy warzywniak, targ lub stragan z "zieleniną". Ja mam swój za rogiem i odwiedzam go kilka razy w tygodniu, nie zostawiam tam jednorazowo więcej niż 20zł, a wychodzę tak obładowana, że ledwo przebieram nogami. Oczywiście wspomagam się zakupami w sieciówkach, nie urządzam żadnych bojkotów i nie podpalam tam regałów. Zaopatruję się tam w razowe makarony, chemię, mój hit czyli wafle ryżowe paprykowe- super sprawa, jako że nie jadam chipsów, ale jak każdy mam czasem smaka na tą podłą przekąskę wtedy sięgam po okrągłe czerwone wafelsony:D Mniam! Jeden ma 50 kcal, czyli da się przeżyć.
Oczywiście na początku trzeba poświęcić trochę więcej czasu w sklepie, bo zanim wrzucimy coś do koszyka musimy przeczytać etykietę na kilku produktach żeby znaleźć ten właściwy, ale już po kilku wyprawach, zaczynamy sięgać po "nasze" sprawdzone artykuły i analizujemy tylko te które bierzemy po raz pierwszy. Trzeba też wiedzieć na co trzeba zwrócić uwagę i co jest najważniejsze, chętnie udzielę cennych wskazówek, ale polecam też internet, bo jest istną skarbnicą. Przygotuję listę podstawowych kryteriów doboru produktów do "zdrowej lodówki" i wrzucę tu gdy będzie gotowa.


Nowa ja ale jakby jakaś stara:D

Jak wiele nastolatek ja również byłam śpiochem. Do szału mnie doprowadzało, gdy moja mama wyciągała mnie z łóżka w sobotę bladym świtem czyli o 9:30!! Czasem się poddawała i smacznie sobie kimałam w mojej gawrze do południa. Nie rozumiałam jak można uważać długi sen za stratę czasu??!! Przecież to czysta przyjemność, a wręcz rozkosz...kilka lat temu zrozumiałam o co mojej Marysi chodziło. hehehe podobnie było z idea ścielenia łóżka...bez sensu:P Ale na każdego można znaleźć sposób i moja rodzicielka też taki odkryła. Kupiła płytę Richarda Bony, którą otwierał kawałek zatytułowany Kalabancoro, a pierwsze nagrane dźwięki to były pluski kamieni wpadających do strumienia... odpalała wieżę, przekręcała volume na maksa i otwierała drzwi do mojej sypialni. Nie musiała nic mówić... po kilku sekundach spotykałyśmy się w salonie i tańczyłyśmy do ostatniej nuty...tęsknię za tym, dlatego już nie mogę się doczekać świąt. Wspomnień jednak nie przywołały zbliżające się obrzędy związane z narodzinami Jezusa. Po prostu znów tańczę, a ten utwór niezmiennie rozbudza nie tylko ciało.
http://www.youtube.com/watch?v=nA7_lZZT7tA&feature=relmfu

Jako, że zrobiło się mocno sentymentalnie to zejdę na ziemię i dorzucę jeszcze przepis na pyszny obiad z jesiennym przysmakiem w roli głównej.

Razowe Pappardelle z łatwo przyswajalnym żelazem:D

Gorąco polecam ten przepis, ponieważ szpinak jest bogaty w witaminę C-odporność (ma jej więcej niż cytryna) i w żelazo, które jest głównym składnikiem hemoglobiny, wspomaga wytrzymałość i poprawia kondycję, wzmacnia system obronny organizmu i poprawia transport tlenu, ponieważ jest jego nośnikiem...chyba już nie muszę nikogo przekonywać do tego genialnego warzywa??No!

Ingridiensy:
Paczka razowego makaronu grube wstążki / gniazda lub podobny
1 kg świeżego szpinaku (może być mniej)
4-5 ząbków czosnku
1/2 papryczki chilli
łyżka oliwy z oliwek
sól, pieprz, słodka papryka, kilka kropel cytryny

Standardowo w pierwszej kolejności stawiamy garnek z wodą na makaron. Szpinak kilka razy płuczemy w misce z wodą. Czyścimy, odrywamy łodyżki a liście upychamy w garnku do oporu. Odpalamy pod garcem ogień i czekamy, gdy tylko szpinak zmniejszy swoją objętość obracamy go tak żeby ta już miękka część była na górze, a ta jeszcze sztywna wylądowała na dnie garnka. Dusimy jeszcze kilkadziesiąt sekund i wyłączamy. Rozgrzewamy patelnię, smarujemy ją oliwą i wrzucamy posiekany w plasterki czosnek i drobno pokrojoną papryczkę chilli. Przestudzony szpinak kroimy i dokładamy do przyrumienionego czosnku z chilli. Miąchamy, doprawiamy, a gdy odcedzimy makaron wrzucamy go na patelnię i mieszamy wszystkie składniki. Gotowe danie można posypać tartym parmezanem lub mieszanką nasion*, można też skropić oliwą z oliwek i posypać ulubionymi przyprawami, jako fanka wyrazistych smaków, szaleję z carry, pieprzem cayenne i czochem:)

*tą którą opisywałam kilka postów temu pt Mniam






czwartek, 15 listopada 2012

Kuchenna poezja

Właśnie pichcę coś tak wspaniałego, że mam ochotę zacząć się modlić do garnka stojącego na gazie.Zresztą  co mi tam przyklęknę sobie w kuchni i strzelę zdrowaśkę do Matki Boskiej od Żarełka:D W całym domu pachnie wręcz niebiańsko, a ja już nie mogę się doczekać jutra, gdy na obiad będę pałaszowała te rarytasy:D:D:D Wyobraźcie sobie piękny kawał wołowiny, lśniący w świetle ledowych żarówek. Serce zaczyna mi mocniej kołatać, chwytam tasak i zaczynam z namaszczeniem kroić moją sztukę mięcha na kawałki wielkości połówki pomarańczy. Garnek rozgrzewam do czerwoności i dopiero wtedy jego dno skrapiam oliwą, i gdy gorące koryto domaga się krwi, układam w nim rubinowe fragmenty bydła. Starannie zamykam pory z każdej strony, żeby aromaty i soki nie uciekły podczas gotowania. Wyjmuję mięso i wrzucam grubo skrojone Mirepoix * i główkę czosnku w łupinach, jedynie przekrojona na pół, dokładam 3 łyżki włoskiego przecieru i wszystko razem przepiekam, żeby pozbyć się surowego smaku pomidorów. Mięcho wraca do garnka, a wraz z nim trafiają tam gałązki rozmarynu, świeża papryczka chilli jeszcze z naszego "ogrodu", grubo zmielone ziarna pieprzu i sól morska...uwielbiam dźwięk ręcznego młynka, ktoś kto wymyślił wariant elektryczny zabił całą frajdę z mielenia. Ach cóż za zapachy, a widok zachwyca prawie jak witraż Wyspiańskiego w kościele św. Franciszka**. Kulinarne cudo skrapiam jeszcze octem balsamicznym, zalewam szklanką bulionu i kieliszkiem dobrego czerwonego wina, mieszam, przykrywam pergaminem i zostawiam na małym płomieniu na 3 godziny...nawet nie umiem sobie wyobrazić jak wspaniale to będzie smakowało gdy zgaszę płomień... no to możecie mi zazdrościć. Filip już teraz próbuje przełożyć konsumpcję na dzisiaj, ale ja nie ulegnę. Będę zasypiała i marzyła o jutrzejszej uczcie:D Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam...chciałam Was wprowadzić w mój świat, gdzie miłość do smaków, zapachów i wartościowego jedzenia zniewala. Gdybym mogła "wymazałabym gumką" wszystkie fast foody, zakazałabym produkcji frytek, badziewi z torebek i całego tego zafoliowanego gów...świństwa!!! "Jesteśmy tym co jemy"!!! Proste słowa, a znaczą tak wiele. Nasz żołądek to nie śmietnik, wszystko co do niego trafia świadczy o naszym szacunku do własnego życia. Może brzmi to nieco pompatycznie, ale gdyby każdy chociaż na kilka sekund przystanął zanim włoży coś do ust, albo poda swoim najbliższym i zastanowił się co to jest i ile w tym wartościowych produktów, a ile zmodyfikowanych tworów mających na celu uzależnienie Nas i zapchanie układu pokarmowego...szkoda że tak rzadko myślimy o tym czego nasze ciało potrzebuje, jak wielką krzywdę sobie robimy. Przecież wszyscy chcemy być postrzegani jako inteligentni i niezależni. Jesteśmy wolni, sami decydujemy, dlatego nie kierujmy się reklamą, nie kupujmy "przepisu" w torebce, walczymy o siebie!!! Ja już wydeptałam swoją "ścieżkę do warzywniaka"...


**http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Plik:Krak%C3%B3w_-_Church_of_St._Francis_-_Stained_glass_01.jpg&filetimestamp=20081002231922


 * Mirepoix- mieszanka warzyw, w moim przypadku był to seler, marchewka, cebula, por.

PS. Inspiracją do przygotowania tego dania był 2 odcinek "Szefowie od kuchni"

wtorek, 13 listopada 2012

Jak jeść żeby jedzenie trafiało do cudzego brzucha:D

Są takie dni, gdy światło w lodówce zaczyna narzekać, że męczy ją to ciągłe wybudzanie ze snu, a drzwiczki chlebaka skrzypią z irytacji. Ta sytuacja ma u nas miejsce już od dwóch dni i...to nie jest moja zasługa. Już wczoraj zauważyłam, że Filip jest poddenerwowany, jakiś taki zmierzły i naburmuszony, ale dopiero dziś wpadłam na to co jest tego przyczyną. Głód! Czyli największy wróg kobiety o ile nęka faceta i przyjaciel, gdy nęka ją samą! Oczywiście ja jestem zdania, że mężczyzna to też człowiek i ma dwie ręce, które można wykorzystywać na wiele sposobów, w tym do gotowania. Ja jednak lubię mu sama coś upichcić, wyżyć się kulinarnie, a czasem nawet poszaleć z kaloriami. Wtedy, gdy on już to zje, a ja obliżę łyżkę to mam takie miłe uczucie jakbym sama to zjadła i mi nie żal, że ja nie mogę. Właśnie dlatego zrobiłam mu racuchy. hehe ale żeby nie było za "słodko" to ukręciłam je z mąki razowej i jogurtu naturalnego, no co? ja tylko dbam o jego cholesterol, zresztą i tak u Nas w domu nie ma białej mąki, więc nawet gdybym chciała to nie mogłam mu zafundować takiej rozpusty:P Tak czy siak, pomimo jęków: "razowa mąka bleeeeeeeeeeee", "chyba byś umarła gdybyś nie dodała tam tych śmieci??!!"...to wcinał, aż mu się uszy trzęsły, a humor wrócił jak bumerang. W tej euforii pozwolił mi nawet wyrzucić swoją starą kurtkę, z którą walczę odkiedy go poznałam. Kiedyś nawet była o nią awantura, bo nie mógł jej znaleźć i oskarżał mnie, o jej schowanie, a później nawet podejrzewał, że ją po kryjomu wyrzuciłam. Oj działo się, bo co jak co, ale ja nie zniżyłabym się do użycia takich metod. Jasne, że o tym pomyślałam i w trakcie naszej kłótni nawet żałowałam, że tego nie zrobiłam. Oczywiście kurtka się po pół roku znalazła w szafie, w której mój luby rzekomo szukał, ale przemilczałam ten fakt. Od tamtej pory i tak jej już nie ubrał co uznałam za przeprosiny:)
Co do mojej diety to zaczęłam intensyfikować treningi. Kupiłam dziś karnet na fitness, wczoraj zmobilizowałam Filipa do ćwiczenia ze mną w domu- sam fakt, że ktoś się poci ze mną niesamowicie mnie motywuje, no i mam nadzieję, że już wkrótce będę mogła wrócić do biegania!!! No i oczywiście jak tylko się do końca wykuruję wracam na basen, bo Olimpiada za 4 lata czeka:P

Razowe racuchy pampuchy

Ingridiensy:
1 szkl mąki razowej (lub jakiejkolwiek)
1 jajo
mały jogurt naturalny lub szklanka maślanki
jeśli jogurt jest bardzo gęsty do mikstury dodajemy wodę
szczypta soli
1/3 łyżeczki sody
1 jabłko
cynamon
1 łyżeczka brązowego cukru
cukier puder do posypania
olej do smażenia (można dodać odrobinę masła:)

Chyba nawet nie muszę mówić co i jak...ale na wszelki wypadek....roztrzepujemy jajo, dodajemy jogurt,mieszamy suche składniki, dodajemy do mokrych i miąchamy, jabłko obieramy i kroimy w drobną kostkę, dorzucamy do paciaji. "Odpalamy" patelnię, na którą wylewamy tłuszcz i gdy ten się rozgrzeje nakładamy łyżką masę. Po kilku minutach placuchy obracamy, wysmażamy i przerzucamy na talerz, gdzie oprószamy je cukrem pudrem. Voila! Smacznego!

Z takiej porcji wychodzi 10-12 placuszków. Można je też robić z innymi owocami.
Czas przygotowywania: 15-20 minut




poniedziałek, 12 listopada 2012

Rozpusta z pachnącej Italii

Dopadła mnie bezsenność, to znak że wyzdrowiałam, bo gdy mnie gnębi choróbsko to nie mam ze snem żadnych problemów. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że mamy 3 w nocy, a ja nadal czuwam nie wiem czy śmiać się czy płakać. Może pobiegam sobie w majtach i na bosaka po podwórku i jakiś wirus znów się mną zainteresuje i nie będę miała problemów z kimaniem. Wolę jednak nie próbować, bo zamiast choróbska może mnie złapać coś innego, lepiej posiedzę na kanapie, postukam w klawiaturę i poczekam na odpływ sił. Korzystając z okazji skrobnę szybko jakiś przepis, no bo co się będę nudziła, hę??

Gdy Filip ma już dość warzyw i moich wymyślnych potraw z chudego mięsa przygotowuje sobie bombę węglowodanową, według najprostszego przepisu, który "sprzedałam" mu właśnie na takie okazje:D

Spaghetti Aglio Olio e Peppercino

Ingridiensy:
makaron spaghetti (on zjada całą paczkę i na tyle starcza tego sosu!!! nie kituję, serio sam potrafi tyle zjeść)
4-5 ząbków czosnku
1/3 papryczki chilli
1/3 szkl oliwy z oliwek
parmezan
sól do wody na makaron

Primo stawiamy garnek z wodą na makaron na gazie. Następnie obieramy czosnek i kroimy go w plasterki, oliwę podgrzewamy na maksa na patelni i dopiero wtedy wrzucamy czoch. Siekamy papryczkę i dorzucamy na patelnię. Smażymy do momentu, gdy czosnek zarumieni się na złoty kolor i gasimy. Gdy makaron dojdzie mieszamy go w aromatycznej oliwie na patelni, przekładamy na talerz i posypujemy parmezanem. Wbrew pozorom to naprawdę aromatyczne danie, polecam wszystkim facetom, gdy ich kobiety są na diecie lub prowadzą "zbyt" zdrową kuchnię:P
PS. Można też gotowe danie posypać ulubionymi ziołami, ale koniecznie świeżymi!





niedziela, 11 listopada 2012

rym tym tym i Rzym

No! Wracam do żywych. Jeszcze jakiś orient express śmiga mi po jelitach, ale chyba powoli zbliża się do stacji końcowej. Trochę mnie wymęczyły te wirusy i żal mi było okrutnie tych pięknych jesiennych dni, które śmignęły mi koło nosa, ale nie ma tego złego...mogłam bez wyrzutów sumienia wybyczyć się w łóżku za wsze czasy, a gdy otworzyłam okno w sypialni to czułam się prawie jak w ogrodzie:P Filip też się ucieszył, bo po powrocie z dalekich podróży marzył tylko o naszym ogromniastym wyrku i domowym jedzeniu. A propos to urządziłam mu prawdziwą ucztę.

Pieczeń rzymska z fałszywym paszportem:D

Ingridiensy:
1/2 kg mięsa mielonego z indyka
1/2 kg chudego mięsa mielonego z szynki
1 mała pojedyncza pierś z kury
1/2 papryczki chilli
łyżka siemienia lnianego
łyżka otrębów
zioła-wedle upodobań, ja dodaję: świeży rozmaryn, oregano i bazylię
sól, pieprz
1-2 ząbki czosnku
1 jajo
1 łyżka musztardy
1/2 szkl oliwek
1/2 szkl ugotowanych brokułów
1 ugotowana marchew


Pierś, oliwki, posiekane chilli, jajo, musztardę, otręby, siemię, czosnek, zioła i przyprawy wrzucamy do malaksera i międlimy na jednolitą masę. Dodajemy resztę mięs i nadal miksujemy żeby wszystko się wymieszało. Brytfankę wykładamy papierem do pieczenia lub folią aluminiową i smarujemy delikatnie oliwą z oliwek. Przekładamy połowę mięsnej pulpy, robimy po środku rowek łyżką i układamy w nim broccoli i marchewkę. Wszystko przykrywamy pierzynką z reszty mięcha i wygładzamy. Dekorujemy ulubionymi ziołami i chilli. Wsuwamy do piekarnika nastawionego na 180 stopni, ja go włączam gdy zaczynam przygotowywać masę, więc jest już trochę zagrzany. Pieczemy ok godziny. Smakuje wyśmienicie zarówno na ciepło jak i na zimno!




sobota, 10 listopada 2012

Jesienne przeziębienie

Łeb mi pęka, zatoki pulsują, gardło pali i swędzi...nienawidzę takiego stanu, ledwo się pochwaliłam, że jakimś cudem w tym roku jeszcze nie byłam chora i natychmiast dopadło mnie jakieś badziewie, ale cóż począć..przywdziałam wełniane skarpeciochy po kolana, ukochany sweter, otworzyłam białe wytrawne wino, przykleiłam zad do kanapy i próbuję oswoić cierpienie:P Na domiar złego Filipowi odwołali lot i w najlepszym wypadku w domu będzie nad ranem...no i z tego wszystkiego zapomniałam, że gotuję mu obiad i wszystko poszło z dymem, bo do jasnej cholery mój zmysł powonienia w związku z katarem wziął L4 i odmawia posłuszeństwa!! Dobrze że słuch działa i usłyszałam dziwne skwierczenie dochodzące z okolic kuchni. Jednym słowem dupa ze mnie, a nie kucharka! Wszystko przez to, że należę do osób które jak tylko cokolwiek im dolega to zasypiają w każdej możliwej pozycji i miejscu. Czy siedzę, czy stoję, jem czy się kąpie potrafię zasnąć, gdy tylko dopadnie mnie to uczucie miłego "odpływania", w sumie nie narzekam, bo pewnie każdy wolałby choroby przesypiać niż męczyć się całymi godzinami. Na dodatek nadal łażę wściekle głodna, bo jadam mikro ilości, a waga stoi w miejscu!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! jak wskazówka nie ruszy to jej złoję dupsko! Może wrócę jak lepiej się poczuję, bo na chwilę obecną nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny pozytywnej energii;)

środa, 7 listopada 2012

kuku na muniu

Pierwszy raz mam pustkę w głowie i nie wiem w jakie litery stukać, żeby stworzyły one logiczną całość...taka rozbita jestem...w zasadzie od momentu kiedy Filip wyszedł z domu, a ja wiedziałam, że wróci dopiero w piątek czułam, że do tego dojdzie. No i stało się, wczoraj jeszcze mi się udało, bo spałam u rodziców, dzisiejsze po południe uratowała moja przyjaciółka, która przyjechała do mnie w odwiedziny, ale teraz już dopadł mnie syndrom żony marynarza. Jakoś tak pusto w domu, pościel nie zagrzana, kaloryfer skręcony, nikt nie pyta mnie tysiąc razy czy chcę herbaty...nota bene mam taką małą przywarę, a nawet lepiej brzmi śmiesznostkę dotyczącą naparów i innych ciepłych napojów. Mianowicie gdy ktoś mnie zapyta czy chcę np. kawy/herbaty to nigdy nie wiem co odpowiedzieć. Najpierw mówię : "tak, po proszę", a sekundę później odwołuję, żeby za chwilę jednak chcieć i tak w kółko dopóki woda się nie zagotuje. Nie raz zdarzyło się już, że jak mi Filip zrobił rano kawę, to później gonił mnie z kubkiem po domu, a w rezultacie i tak wypijałam ją dopiero wieczorem, albo jak mnie już dusił kolankiem to wypijałam duszkiem, żeby dał mi spokój. Nie wiem na czym to polega, ale ja naprawdę nigdy nie jestem pewna czy mam ochotę na coś ciepłego, czy też nie... no chyba że zaproponowano by mi gorącą czekoladę z wiśniówką, ale to się niestety nie zdarza:P Pewnie każdy ma swoje małe dziwactwa i moje jest właśnie takie. Oczywiście nauczyłam się nad tym panować w miejscach publicznych i gdy już zamówię w kawiarni herbatę to nie biegam za kelnerką i nie zmieniam zdania co 3 sekundy, ale w domu daję moim bzikom totalną swobodę, niech się wyszaleją. A teraz idę swoje fioły zagonić pod prysznic i będziemy sobie razem filmy oglądać...
ale zanim zwieję to podzielę się z Wami przepisem na pyszne śniadanie, które zamierzam jutro wciągnąć. Aż nie mogę doczekać poranka:D

Omlet biszkoptowy bardzo lajtowy.

ingridiensy:
2 jaja
1 czubata łyżka mąki pełnoziarnistej (może być jakakolwiek)
1/3 łyżeczki proszku do pieczenie, naprawdę kapeczka
szczypta soli
1 łyżeczka cukru lub 3-4 tabletki słodzika rozkruszonego na proszek
1 łyżka miodu
owoce sezonowe

Receptura:
Białka z solą ubijamy na sztywną pianę, stopniowo dodajemy cukier, żółtka, mąkę,proszek do pieczenia i staramy się wymieszać w miarę delikatnie, ale nie martwcie się, gdy masa zrobi się płynna, bo i tak soda z proszku do pieczenia postawi ją na nogi. Smarujemy patelnię kilkoma kroplami oliwy (pędzelkiem lub papierowym ręcznikiem) można oczywiście użyć masła, jak kto woli, i na rozgrzany olej wylewamy masę. Przykrywamy i "pieczemy" 5-7 minut. No i najtrudniejsze czyli piruet...czasem udaje mi się obrócić go podrzutem, ale chyba nie warto ryzykować, zresztą w jednym czy w kilku kawałkach i tak smakuje wyśmienicie, więc  róbta co chceta;P Z drugiej strony trzymamy drania już tylko chwilę i później już tylko przekładamy omleciocha na talerz i szalejemy z miodem i owocami. Ja czasem jak mam ochotę na coś słodkiego to jem go tylko z cukrem pudrem, ale w wersji śniadaniowej pożywniejszy jest z dodatkami.
PS. Można też do masy wrzucić odrobinę otrębów na dobre trawienie, a gotowego omleta posypać siemieniem lnianym, fajnie chrupie:D
Jak go jutro zrobię to postaram się nie pożreć go od razu i zrobię zdjęcie;)






wtorek, 6 listopada 2012

Aby osiągnąć wspaniałe rzeczy musimy marzyć tak dobrze, jak działać.

Ale się przed chwilą wkurzyłam! Normalnie wyszłam z siebie i stanęłam obok. Wracam sobie swoją "furmanką" do domu, wybieram krótszą drogę, coby być szybciej, ale oczywiście jak to zwykle bywa w moim wypadku znów remontują odcinek drogi, który skończyli ostatnio- nigdy tego nie zrozumiem, kończą żeby zacząć i rozkopać to samo miejsce...chyba robią mi zwyczajnie na złość. W rezultacie stoję w korku, dojeżdżam do skrzyżowania, po mojej prawicy stoi dumnie znak "ustąp pierwszeństwa" więc czekam aż mnie ktoś puści, bo inaczej tam się wyjechać nie da i oczywiście dupa! Po 5 minutach z leksza już poddenerwowana zaczynam wymuszać na kierowcach zatrzymanie się wysuwając się nieco do przodu, ale to nie przynosi żadnego skutku. Nadal jestem spokojna, bo w domu czeka na mnie marchewka z jabłkiem i obiecałam sobie że nic mi tej radości nie popsuje. Mija kolejne 5 minut, zaczynam nerwowo gładzić kierownicę i wtedy, znienacka cymbał za mną zaczyna na mnie trąbić. No tego to by już moje nerwy nie przyjęły na klatę. Szybko się opanowałam i żeby rozładować negatywne emocje wystawiłam przez okno środkowy palec. Och jak mi ulżyło, ale tylko na chwilę, bo imbecyl po chwili zaczął cały klaksonowy koncert!!! Otworzyłam drzwi stanęłam obok, chwyciłam się pod boki i spojrzałam na kierowcę- prześladowcę tym moim mrożącym krew w żyłach wzrokiem. Tego spojrzenia chyba nikt z Was nie zna...ale ono ma moc, niewyobrażalną. Normalnie poczułam się jak królowa lodu, zamroziłam nie tylko palanta na którego spojrzałam, ale całe skrzyżowanie. Pomału wsiadłam do wozu i ruszyłam przed siebie, wszyscy zjeżdżali mi z drogi jak karetce na sygnale:P No i teraz zagadka dla moich czytelników, od którego momentu moja opowieść to ułuda??Wybaczcie, że zaczynam fantazjować, ale zawsze marzyłam o tym, żeby być artystką, chodzić w ekscentrycznych ciuchach, palić papierosa przez lufkę, siedzieć w bujanym fotelu i wymyślać niestworzone historie. Kiedy większość dzieci marzyła o tym żeby być lekarzem, prawnikiem, strażakiem itp, ja nie miałam pojęcia kim chciałabym zostać, ale gdzieś w głębi duszy czułam, że bycie kimś kto jest wybitny w jakiejś dziedzinie sztuki to jest COŚ! No i tak mi już zostało...malować nie umiem, o rzeźbie nawet nie wspomnę, na reżysera się nie nadaję, a tym bardziej na aktorkę, fotografia mnie kręci, ale nie na tyle żeby być w tym mistrzem...zostało pisanie, ale przecież nie można cały czas pisać o sobie?? Dlatego pozwólcie, że czasem popuszczę wodze fantazji i zabawię się Agathę Christie, bo nigdy nie jest za późno na zrealizowanie swoich ukrytych pragnień. Od teraz "rzeczywistość się pomału świat przemienia ideału"...to chyba Krasiński, ale jeśli się mylę to poprawcie mnie proszę:)



poniedziałek, 5 listopada 2012

Molestator:D

Pewnie się domyślacie, że skoro wiedziałam o prezencie schowanym gdzieś w domu to cały dzień molestowałam Filipa, żeby mi go już dał, bo co będzie się kurzył gdzieś w szafie skoro może już teraz mnie cieszyć. Oczywiście on był nie ugięty, ale jak 153 raz spojrzałam na niego jak dziewczynka w sklepie z cukierkami to zauważyłam, że zmiękł i powiedział, że się zastanowi. No i ...............późnym wieczorem w momencie kiedy dałam mu wreszcie święty spokój wyszedł do sypialni,a gdy wrócił wręczył mi pudełko:D:D:D:D Dawno się tak nie cieszyłam, a gdy je otworzyłam to już łzy mi leciały strumieniami. Kupił mi sportowy zegarek, o którym marzyłam już od roku!!!!!!!!!!! Casio Baby G- 2100-4DR!  Ma stopery, timery i inne bajery. Skakałam pod sam sufit:D Jeszcze nigdy nie zrobił mi takiej niespodzianki, chociaż już nie raz się starał. Kurcze teraz ja będę musiała mocno się wysilić, żeby jemu sprawić tak wielką radość:D
Teraz czuję taaaaką moc że mogłabym głodować do Sylwestra:P Ale już powoli zamierzam wychodzić z głodówki i wcinać papkę z jabłek. Dłuższy post może uda mi się przejść przed Wigilią tak jak zapowiadałam:)A może ktoś chciałby ze mną zawalczyć?? Chętnie poinstruuję i wesprę, bo robię się coraz silniejsza w tych zmaganiach i zdaje się, że już mogę dzielić się doświadczeniem:) Czekam na zgłoszenia;) a póki co idę się pobawić moim zegarkiem:P


niedziela, 4 listopada 2012

Pyszna i zdrowa pasta paprykowa

Pomału kończy się sezon na przetwory, ale kilka słoików pasty paprykowej można na szybko wyprodukować:D U Nas w kuchni  właśnie bulgocze w garnku czerwona pulpa. Jest bardzo łatwa w wykonaniu, wspaniale smakuje z szynką, na kanapce i do niektórych dań, ale przede wszystkim jest bogatym źródłem witaminy C-ma jej kilka razy więcej niż cytryna i ma właściwości antyseptyczne. Jednak najistotniejszy jest fakt, że witamina C zwykle traci na wartości podczas przetwarzania, ale nie w wypadku papryki, ona traci jej bardzo niewiele. Dlatego gorąco polecam na zimę!

Pyszna i Zdrowa Pasta Paprykowa

2 kg papryki
1 papryczka chilli- jeśli lubicie na ostro:P
3-5 ząbków czosnku
1-2 średnie marchewki
1-2 łyżka cukru
1- 2 łyżki soli
150 ml octu
2 łyżki oliwy z oliwek bądź jakiejkolwiek oliwy:)
3-4 listki laurowe
10 tabletek słodzika (jeśli nie musicie uważać na kalorie to doradzam 10 łyżek cukru zamiast słodzika, bo nadal do końca nie wiadomo co w tym "siedzi i cukruje":P
szklanka H2O
Można dodać 2-3 łyżki przecieru pomidorowego żeby uzyskać lekki pomidorowy posmak i gładką konsystencję.

Rośliny z rodziny psiankowatych pozbawiamy gniazd nasiennych, wrzucamy do malaksera i międlimy aż papryka puści soki. Do masy przeciskamy czoch i marchewę startą na grubych oczkach- jeśli wolicie gładkie pasty to polecam zetrzeć na drobnych, ja jednak lubię czasem trafić na jakiś smakowity większy kąsek. Dodajemy resztę składników, mieszamy i gotujemy 1-1,5h co jakiś czas mieszając. W tym czasie wyparzamy sobie słoiki i odpalamy jakiś dobry film. Gdy z pasty odparuje ok połowa wody, a jej składniki będą już miękkie i stworzą jednolitą masę usuwamy z niej listki laurowe i przekładamy ją do słoików (garnek cały czas stoi na gazie!), których ranty czyścimy z resztek, zakręcamy i stawiamy dnem do góry. Jeśli chcemy mieć pewność, że nasz wysiłek nie pójdzie na marne i nie skończy z zielonym nalotem w muszli i nie mam na myśli tej koncertowej to warto słoiki zapasteryzować, czyli wstawić do garnka, zalać je do 2/3 wodą i gotować 30-40 minut. Czynność tą można powtarzać 2-3 razy. Ja robię to jednak tylko raz i niczego w tym sezonie jeszcze nie wyrzuciłam:) Później już tylko czekamy aż pasta przestygnie i możemy dekorować słoik nalepką z nazwą oraz serwetką i kokardką. Tak przygotowane przetwory są najpiękniejszą ozdobą kuchni.









Prezentowy szpieg:D

And the winner is.................. (tu werble) ME! Tak właśnie się czułam gdy wczoraj stanęłam na wadzę, normalnie jakbym wygrała w totka 25 milionów. Już tylko 2 kilogramy dzielą mnie od nagrody, którą wymusiłam na Filipie. Niestety umowa była spisana na serwetce i w związku z tym nie była szczegółowa i jak się okazało nie mam prawa wybrać sobie upominku sama...ale ruskim targiem wynegocjowałam, że jeśli mój impresario wybierze coś co mi się nie spodoba, to będę miała prawo do wymiany;P Swoją drogą ciekawe co on wykombinował, że tak się upiera przy tym żeby samemu sprawić mi prezent...może już coś ma?? hehe jeśli tak to mam nadzieję, że dobrze to schował, bo ja mam nadprzyrodzone zdolności wyszukujące, moje ręce zaczynają mnie swędzieć gdy tylko w pobliżu mnie pojawi się coś zapakowanego w papier ozdobny i kokardy, a jak już jestem naprawdę blisko tego czegoś to aż mnie stopy pieką. Jeśli mój luby zaraz nie zwlecze się z łóżka to włączę moje systemy namierzające i zrewiduję nasze mieszkanie:P
Kalina wiem, że liczyłaś na to, że napiszę coś o naszym wczorajszym biesiadowaniu u cioci Marioli, przyznam szczerze, że opisanie naszych spotkań nie jest łatwą sprawą...kojarzy mi się to z taką prawdziwą włoską rodziną, rodem z Toskanii, co prawda nas jest przy stole o wiele mniej, ale hałasu robimy tyle samo:P Oczywiście uwielbiam te nasze emocjonujące dyskusje, to że wszyscy się tak angażują i przeżywają wszystko o czym się mówią, ale wczoraj nie potrafiłam się skupić na konwersacji, bo zapachy jedzenia świdrowały mi w nosie i jedyne na co miałam ochotę to rzucić się na stół i turlać się w tych smakołykach. Był to dla mnie niesamowity sprawdzian silnej woli, ale zdałam go w mojej opinii na 6.

piątek, 2 listopada 2012

Pomarańczowy zawrót głowy

Jestem głodna! Jestem głodna! Jestem głodnaaaaaaa! Masakra. Tym razem pierwsze dwa dni minęły jak z bicza, nawet nie spostrzegłam, że nie jem. No dobra kłamałam, trochę mi to doskwierało, ale tylko troszeczkę :P Niestety okres beztroski minął. Dziś już było ciężko, gdyby nie moja mama, która do mnie przyjechała i zrobiłyśmy sobie hardcorowy rajd zakupowy to chyba bym posiekała wiklinowy parawan z dużego pokoju i ugotowała z niego spaghegtti. Dzięki Mamuś!
Całe szczęście relacje między domownikami na Cyryla się poprawiły co bardzo mi ułatwia zmagania z moim przeciwnikiem czyli potworem głodomorem! Znów jesteśmy z Filipem jak Bonnie i Clyde i radośnie planujemy nasze małe zbrodnie. Mamy już w planach napad na warzywniak i mord na paprykach. Na dobry początek Filip zaciukał pomarańcze i zabawił się w małego chemika. W wyniku tych eksperymentów w kącie w kuchni stoi baniak z pomarańczówką. Zainteresowanym pachnąco-rozweselającym dodatkiem do zimowej herbaty zamieszczam przepis:

Pomarańczowy zawrót głowy:D
 Ingrydiensy:
1 litr spirytusy
8 pomarańczy
1,2 kg cukru (może być 1kg)
1,2 litra wody

Pomarańcze parzymy i szorujemy do bólu. Następnie "obdzieramy" je ze skóry i wyciskamy do garnka sok dopóki pomarańcze nie zaczną błagać o litość. Dolewamy wodę i wsypujemy cukier. Teraz już tylko całość  zagotowujemy i odstawiamy do przestygnięcia. W tym czasie oddzielamy od skórek białą część (w ten sposób pozbędziemy się nutki goryczy) i to co nam pozostało, czyli pomarańczowe fragmenty tniemy na mniejsze kawałki, wciskamy je do butli, zalewamy ostudzoną miksturą - najlepiej wlewać przez lejek od góry przykryty gazą. Na końcu dodajemy spirytus i starannie mieszamy. I teraz test na cierpliwość...tak przygotowaną naleweczkę odstawiamy na minimum 4 dni w ciemne miejsce. Później już tylko hulaj dusza piekła nie ma:)

Dobra rada cioci samo zło:
Odchudzającym się lub z kiepską przemianą materii odradzam nawet robienie tego "wynalazku". Mnie wprost skręca, że nie będę mogła jej pić, ale niestety jest to prawdziwa bomba kaloryczna. W zeszłym roku musiałam lać się po łapach żeby się do niej nie przytulić;)







Opowieści z krypty

Tak jak pisałam w poprzednim poście ruszyliśmy wczoraj w nocy w tournee po Bytomskich cmentarzach i muszę przyznać, że niezły szok przeżyłam, gdy dotarliśmy do pierwszej bramy, a ona była zamknięta na cztery spusty, a tabliczka obok głosiła: "czynne od 7 do zmierzchu" noooooooo bez jaj. Czyżby w Bytomiu grasował gang hien cmentarnych i tak się przed nim zabezpieczają??!!O mało mnie krew nie zalała. Myślałam, że taka noc rządzi się innymi prawami. Trochę sobie łagodnie mówiąc pozrzędziłam, bo jak jestem wściekle głodna to takie rzeczy natychmiast wywołują u mnie falę złości. Jednak nie zniechęciło mnie to na tyle żeby się poddać, więc ruszyliśmy dalej. W tej okolicy jest kilka parków sztywnych i po chwili byliśmy przy następnym i to "egzotycznym", bo wielowyznaniowym. Był mroczny, nie tak mocno rozświetlony zniczami, zarośnięty i pełen pułapek...tu studzienka bez kratki, tam gałąź na środku ścieżki...czuliśmy się jak w jakimś horrorze, ale było miło. Później przedostaliśmy się przez dziurę w murze na cmentarz obok i on był już w wydaniu klasycznym. Łuna, miliony lampek...a robiliście tak jak byliście mali, że mrużyliście oczy i światełka się tak fajnie rozmazywały?? Ba! Kto tego nie robił, to pytanie jest wręcz nie na miejscu:P Pospacerowaliśmy jeszcze po "naszym" mieście i gdy opadłam z sił, a uwierzcie mi, że bez "paliwa" nie zajeżdżam już tak daleko, wróciliśmy do domu. Głodowanie świetnie wpływa na pracę mojego mózgu, co zresztą wydaje się być sprzeczne z fizjologią, ale nie pozwala mi na długi wysiłek. Wracam do sprzątania, bo przez to pisanie okrutnie zaniedbałam naszą kwaterę;P I will be back soon!


czwartek, 1 listopada 2012

Lista nieobecnośći

No i nie dotarłam tej nocy do sypialni!!! Mam nadzieję, że to nie oznaka tego, że nasz związek wszedł w etap znieczulicy, bo to by było straszniejsze niż zakończenie kariery aktorskiej przez Sylwestra Stalone. Czym byłoby kino bez tak utalentowanej gwiazdy Hollywood??!!No ja się pytam czym??:P O dziwo pomimo spędzenia nocy w salonie wyspałam się jak nigdy na tej  krótkiej kanapie, ale niestety zaraz po otwarciu oczu przypomniałam sobie dlaczego moje głodne ciało nie jest w sypialni. Przez absencję Fifsona nie spędziliśmy Święta Zmarłych razem....ubrałam się i wyszłam z domu bez pożegnania. To było najtrudniejsze, musiałam trzymać emocje na wodzy, żeby się nie złamać i nie zawrócić, ale udało się. Wskoczyłam do samochodu i ruszyłam na podbój Dąbrowy Górniczej. Jako, że jeżdżę teraz wozem, którego nie trzeba kopnąć żeby się otworzył  i na dodatek ma radio, to skorzystałam z tego przywileju i włączyłam jedyną dobrą stację czyli Trójkę...a tam ze względu na specyfikę dzisiejszych obrzędów same ballady i inne smuty. No i z tego wszystkiego deszcz nie hulał już tylko za oknem, ale burza rozpętała się też w środku. Z grobowego nastroju wyrwały mnie echem obijające się po głowie słowa: musisz być silna, jesteś kobietą niezależną, sama dasz radę dojechać do celu i wrócić i w ogóle będzie super, tym razem na pewno się nie zgubisz! Natychmiast poczułam nadchodzącą falę energii z kosmosu, wcisnęłam gaz i zaczęłam śpiewać razem z Łitnej Hjuston na całe gardło I'll always Love You noooooooo i powiem Wam, że udało mi się wyciągnąć z nią nawet ostatnie U w słowie You, wiecie, ona tam tak wyje na końcu Youuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu Dojechałam cała i zdrowa, zapaliłam znicze i z Gołonoga popędziłam prosto do Gliwic gdzie spędziłam z rodziną cudowny dzień. Oczywiście myśli raz po raz uciekały mi w stronę Bytomia i Filipa, ale nie ugięłam się i nie wróciłam do domu aż do wieczora. Jak każda kobieta, która wzięła swego lubego na przetrzymanie spodziewałam się gorącego przyjęcia, pięknych kwiatów i innych dupereli, ale tak to chyba tylko w filmach mężczyźni się zachowują, w realu jest zupełnie inaczej. Było mi trochę przykro i raczyłam poinformować Filipa o tym, że się nie spisał, a w ramach zemsty, powiedziałam, że w takim razie kończę głodówkę i sama zjem to co przekazała dla niego moja babcia...ooooooo jak mu się oczy zaświeciły jak zobaczył czosnkową kiełbaskę i furę szałotu... gdy uwierzył, że naprawdę zamierzam sama to zjeść, wyszedł i rzucił tylko na odchodne: phi zjem sobie grzanki. Ukroiłam jeszcze do tych pyszności dwie kromeczki chleba i zaniosłam mu tą pachnącą kolację. Aż mnie skręcało z zazdrości, było mi dużo trudniej niż przy obiedzie u rodziców, bo oni potrafią docenić moje wyrzeczenia i dodać mi otuchy, a Filip mam wrażenie, że uważa moje głodowanie za pierdnięcie. Cóż dla mnie moje zmagania są niczym wejście na Mont Everest . Swoją drogą ciekawe jak Wanda Rutkiewicz by się czuła gdy jej mąż uznał zdobywanie przez nią szczytu ośmiotysięcznika za wpełznięcie z sankami na pagórek w parku. Eh to była babeczka, w takim dniu właśnie takie osoby powinniśmy wspominać. Pierwsza europejka na Czomolungmie! Mam nadzieję, że kiedyś i ja zlokalizuję swój "szczyt" i znajdę w sobie siły żeby go zdobyć.
Szkoda byłoby zmarnować tak piękną noc przed komputerem, więc lecę ubrać ciepłe skarpety, porwę pod pachę Filipa i jedziemy poszwędać się po cmentarzach...tylko raz do roku wyglądają tak magicznie:)







Relacja z przebiegu konfliktu prosto z linii frontu

Wojna na przezwiska trwa. Przyjęła nieco łagodniejszy wymiar, bo porzuciliśmy akty przemocy na rzecz rywalizacji ideologicznej. Nasz konflikt przyjął kształt "zimnej wojny", a wyścig zbrojeń pod postacią licytacji na coraz to bardziej okrutne przydomki rani do żywego. Oboje jednocześnie pękamy ze śmiechu na wieść o nowym pomyśle przeciwnika, ale w środku się gotujemy, bo oboje wynajdujemy ksywki, które do przyjemnych nie należą i trafiają w czułe punkty rywala. Pod moim adresem padło już: "łajza, parówson, parów, parówa, głupek, salsiczia,smród, wyrób z wieprza, ofiara...." pierwszego i ostatniego nienawidzę niesamowicie!!!! Ale ja a nie byłam Filipowi dłużna: "gnój, cymbał, mały, frędzel, bąk, głupek, nadęciak i wieśniak". Pewnie nie jest tajemnicą, który pocisk najbardziej zranił Fifsona?? Gdyby faceci mieli krztę dystansu do siebie:P Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale nie mogłam się powstrzymać, bo mimo tego, że trup gęsto się ściele to jest w tym element komediowy. Ja np. jak słyszę Parówson to mnie to bawi, a zarazem doprowadza do szału. Najpierw śmieję się przez zęby, a chwilę później zaciskam pięści i spinam pośladki. Próbowałam już nawet wymyślić sobie jakąś mantrę, żeby polubić, a przynajmniej traktować neutralnie te przezwiska, ale mi nie wyszło. Może jutro spróbuję medytacji;) Niestety w związku z naszymi potyczkami słownymi popsuła się atmosfera w naszym domostwie...zresztą poza nim też kiepsko się dogadujemy, mam tylko nadzieję, że kamuflaż nam dobrze wychodzi, bo dziś Ewa z Rafałem byli z nami w kinie i liczę na to, że nie zauważyli jak Filip bez przerwy mnie szturchał i warczał: "uspokój się", "ostatni raz poszedłem z Tobą do kina", "jak Ty się zachowujesz"...było mi przykro, bo mam wrażenie, że on najbardziej nie lubi gdy ja mam wyśmienity humor i dobrze się bawię... w moim wypadku jest na odwrót, cieszy mnie ogromnie, gdy on sobie poczyna jak mały chłopiec w sklepie z zabawkami i pomimo tego, że jego zachowanie też jest dla mnie momentami infantylne to go nie "gaszę", bo i po co, niech się cieszy. Któreś z Nas ma dziwny sposób postrzegania świata i to na pewno nie jestem ja:P Wolę być zbyt radosna niż zbyt poważna, ale niestety nie każdy ma takie podejście do życia. Jasne, że jak wszyscy mam swoje zmartwienia, ale nie zamierzam im pozwolić grać pierwszych skrzypiec, one mogą grać jedynie role drugoplanowe;) Żal mi tylko takich dni kiedy się staram zbudować miła atmosferę, umawiam Nas ze znajomymi do kina, stawiam bilety na film wybrany pod niego, a w zamian cały wieczór jestem szturchana i strofowana....żal mi go, bo wiem, że pewnie on był tak traktowany będąc dzieckiem i ktoś zabił w nim radość życia, ale ja sobie na to nie zasłużyłam.  Już bardzo rzadko ujawnia się to mroczne oblicze mojego partnera, ale jednak nadal gdzieś czyha, a gdy się tylko wychyli to czuję jakby mi ktoś podciął skrzydła i odessał wszystkie kolory z mojej małej planety. Eh z tego wszystkiego nawet nie jestem w stanie napisać krótkiej recenzji nowego Bonda, bo nie umiem się skupić na niczym inny niż na tym skąd bierze się taka drętwota i jak tak mądry facet może uważać, że jak się człowiek śmieje i żartuje to jest odbierany przez innych jako kretyn, co gorsza nie widzi, że tylko on mnie tak postrzega i błazna robi z siebie. Nie ma co się nad tym więcej rozwodzić, bo ja to próbuję rozgryźć już dobrych parę lat i niczego to nie zmieniło. Ta bomba zegarowa musi co jakiś czas pierdyknąć i w związku z tym dziś śpię na kanapie!!
Nie dość, że jestem głodna, bo tak jak obiecałam przeszłam dziś w stan wegetacji to jeszcze będę marzła na tej niewygodnej "pryczy"...ale nie ma innej opcji, nie pójdę do frędzla! Ale gdybym jadła to bym poszła...najadłabym się fasoli i ruszyłabym do boju z bronią chemiczną...podkołderniki jadowite sesese ups zapomniałam, że kobiety nie robią kupy i nie puszczają bąków, ale faux pax. Raju, ale wiecie co mnie najbardziej boli, że jutro wszystkich śniętych iiiiii moja babcia jak co roku robi gołąbki z tej okazji, najlepsze "ptaki bez ptaków" na śląsku, a ja ich nie zjem buuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu co tam przezwiska i obelgi, są większe tragedie na świecie i to jest właśnie jedna z nich. Ale bym coś teraz wszamała, dobrze że podczas seansu nikt obok mnie nie jadł popcornu, bo na pewno moja ręka trafiłaby do pudełka na autopilocie, mimo szczerej nienawiści do tej przekąski bleeeeeeee teraz pewnie nawet trawa smakowałaby jak delicje:D
Nic to zwijam się w kłębek i czekam, aż mój oprawca po mnie przyjdzie i wycedzi: "co Ty wyprawiasz?? chodź do łóżka", a ja wtedy odpowiem: " nie rozmawiam z Tobą, wolę spać na kanapie" i do rana będę żałowała, że nie zmiękłam i męczę się na sofie;P






wtorek, 30 października 2012

Ruch Biernego Oporu przeciw przezwiskom!!!

Zdaje się, że Matka Natura też czyta mojego bloga i tak sobie wzięła moje słowa do serca, że wysłała Królową Śniegu na wcześniejszy urlop do zimnych krajów. Dzisiejszy dzień jest jednak dowodem na to, że Zimie się u Nas nie spodobało i zaczęła się rakiem wycofywać...a może cofnęli jej przepustkę i wraca na Sybir, kto wie. Przypuszczam, że większość z Was się cieszy z tego powodu, ja w zasadzie też nie narzekam, bo lubię w Zaduszki długie spacery po cmentarzach, a w szczególności po jednym w Dąbrowie Górniczej...jest zresztą krótka historia z nim związana. Gdy się poznaliśmy z Filipem, zabrałam go na to wzgórze, gdzie leżą moi przodkowie, ale nie z sentymentu lecz ze względu na wspaniałe widoki. Był ciepły wieczór 1 listopada 2000 roku, przekroczyliśmy bramę wejściową cmentarza i nagle Filip ruszył z kopyta niczym koń wyścigowy po otwarciu bramek. Zafascynowany cudowną panoramą okolic pędził pomiędzy nagrobkami, by znaleźć najlepsze miejsce do jej podziwiania. Musiałam za nim biec, aż wreszcie się zatrzymał i pewnie się domyślacie gdzie stanął?? Tuż przed mogiłą moich pradziadków!!! Przysięgam, że nigdy mu nawet nie wspominałam o tym gdzie oni "leżą", ale faktem jest że mają niezłą miejscówkę, w zasadzie dostali apartament z najlepszym widokiem:P
Ale zostawmy Wszystkich "Śniętych" w spokoju i przejdźmy do bardziej przyziemnych tematów. W związku z tym, że dziś pogoda dopisała, skorzystałam z okazji i "nałapałam" promieni słonecznych, żeby naładować baterie przed jutrem, a to dlatego, że zamierzam przejść kolejną głodówkę. Mam nadzieję, że Wy też odzyskaliście siły po moim ostatnim poście i znów będziecie mnie wspierali, bo bez supportu nigdzie się nie ruszam;) To tak jakby T-Love pojechało w trasę bez Ti...samo Love daleko nie zajedzie:P Właściwie miałam głodować już wczoraj, ale że znalazłam w lodówce resztki mojej "paszy", którą Filip gardzi, musiałam sama ją "zutylizować" coby się nie zmarnowała:)Zatem  żeby czasem jutro się nie wycofać ogłaszam wszem i wobec, że od jutra znów głoduję i tym razem tak jak obiecałam będzie to głodówka ideologiczna, a dokładniej jest to mój prywatny bojkot wobec wołania na mnie PARÓWA lub jak to się dzieje w ostatnich dniach PARÓW- nawet pisząc to śmieję się przez łzy;( Chciałam go nawet zapytać kiedy zacznie mnie nazywać "parek w rohliku", ale bałam się, że jeszcze to podchwyci. Zamiast tego gdy dzisiaj mój ukochany już od progu przywitał mnie tymi oto słowami: "jak tam Parów Ci dzień minął??" postanowiłam przeprowadzić radykalny eksperyment i odpowiedziałam: "a całkiem nieźle Gnoju, a Tobie??" no i się zaczęło...on mnie pociągnął za ucho, ja jego za włosy, potem on mi wykręcił nadgarstek, i wtedy ja go ugryzłam...jak w końcu się popłakałam, a on się obraził, bo prawie mu odgryzłam kawałek skóry, znów zaczęliśmy rozmawiać...i wyobraźcie sobie, ze on mnie pierwszy zapytał jak ja mogłam tak do niego powiedzieć??!!! Heloł?? Wytłumaczyłam mu w kilku zdaniach, że dla mnie Parówa jest tak samo okropna ja Gnój i jeśli od kilku miesięcy inne argumenty do niego nie docierały to zastosowałam drastyczniejsze środki...on obrażony śpi a ja obrażona piszę:P Ehhh szkoda słów.
Muszę się też do czegoś przyznać...jak w weekend pisałam, że zabieram się za sprzątanie balkonu tooooooo niestety tego nie zrobiłam, ale mam wymówkę...GOPRowcy ogłosili stan zagrożenia lawinowego i nie chciałam ryzykować. Ale nie martwcie się dzisiaj gdy niebezpieczeństwo minęło ruszyłam moim roślinom na ratunek, większość zmarła na miejscu, ale niektóre udało się reanimować;)



poniedziałek, 29 października 2012

Nie znoszę skóry którą noszę

Jakiś czas temu Kalina, przyszła mama małej karateczki vel narciarki:P przycisnęła mnie kolankiem do obejrzenia "Skóry, w której żyję" cobyśmy mogły na ten temat przy następnym spotkaniu podyskutować. W związku z tym nie miałam wyjścia, mus to mus. Poza tym skoro już nawet obsługa videoteki prosi mnie o wyrażanie opinii na temat co poniektórych dzieł kinematografii to nie wypada nie być na bieżąco:P Pomimo złych przeczuć w końcu się przełamałam i....no nie będę ukrywała, że się rozczarowałam. Film jest niezły, ale mnie osobiście szczególnie nie przypadł do gustu. Almodovar i scenariusz adaptowany to według mnie nie jest najlepszy duet, oczywiście użył swojej magicznej "almodramy" alias klimatu hiszpańskiej tandety rodem z telenoweli, ale pomijając fakt, że to już wszystko było w jego poprzednich dziełach to kurde miało się nijak do tego typu scenariusza. Miałam nieodparte wrażenie, że próbuje stworzyć jedność z takich składników jak fabuła której sam nie wymyślił i do końca nie czuł i jego wspaniałe wizje. Jak zwykle porusza tematy ciężkie i bardzo na czasie, typu modyfikacje genetyczne, zabawy człowieka w pana Boga, że dusza należy do Nas samych i nikt nam tego nie odbierze, okrucieństwa wobec kobiet, gwałtów, mordów itp. jednym słowem cały Pedro... i w zasadzie te problemy w połączeniu z tą oryginalną fabuła i z tak cudownym reżyserem powinny po "wymieszaniu" dać twór doskonały, ale niestety tak nie jest. Może fakt, że widziała wszystkie filmy Almodovara od 1986 i znam drania na wylot zadziałał w tym wypadku na niekorzyść twórcy, bo po 20 minutach doskonale wiedziałam o co chodzi, co się dalej stanie i jak to się skończy. Najzwyczajniej w świecie się nudziłam. Jako wymagający widz i miłośniczka "zakręconego Hiszpana" nie jestem w stanie MU tego wybaczyć. Jakoś tak za bardzo się sili, pierwsze 15 minut w jego stylu, ale nic nowego, później ponad godzina trochę łagodnego thrillera, i na koniec znowu Pedro, ale jakiś taki "splaszczony". Stać go na więcej, całość ogólnie dla mnie jest zbyt płaska. Wszystkie pozostałe jego filmy szanuję bardziej. No to pojechałam z tą recenzją...hehehe :D jestem okropna, ale nie wybaczam moim mistrzom niedociągnięć. Ogólnie film całkiem niezły, w skali do 10 dałabym 7,5. Ciekawa fabuła i innowacyjne zobrazowanie pewnych problemów. Godny polecenia, ale nie wsadzam go do szufladki z napisem "arcydzieła", bo dostałby łomot od współtowarzyszy. Pewnie Raczek by mnie zganił za tą recenzję, ale całe szczęście mamy póki co wolność słowa w Naszym Pięknym Kraju i mogę sobie pisać co mi się żywnie podoba! Swoją drogą ciekawe kiedy wprowadzą u Nas reżim jak w Korei Północnej...prywatnego Kim Dzong Ila już mamy:P Oho zaczęłam zbaczać z kursu, za chwilę wpłynę na niespokojne wody, więc lepiej zamilknę;)



PS. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi za to że pożyczyłam sobie ten obrazek...uwielbiam go:D:D:D

niedziela, 28 października 2012

Coś pysznego ze słonecznej Italii

No i stało się Filip przeczytał moje bazgroły...najpierw się boczył, bo napisałam, że ma słabo rozwiniętą inteligencję emocjonalną, a później jak zwykle nazwał mnie PARÓWA!!! Jednak gdy doczytał do końca to się "rozchmurzył", bo przecież każdy lubi jak mu się kadzi, a ja ostatnio jestem szczodra w rozdawaniu komplementów. A skoro już tak hojnie obdzielam to i Wam coś podaruję, taki ze mnie Czerwony Kapturek, każdemu coś dam z mojego koszyczka:P A oto i kolejny przepis na smaczny i zdrowy obiad.

Spaghetti pomodore no konserwante :
pół paczki makaronu spaghetti - for Filip
1/3 paczki makaronu razowego lub 30 dag fasolki szparagowej żółtej (jak jestem na bardziej restrykcyjnej diecie to jem z fasolką, a jak sobie folguje to jem z razowy makaronem)
1 przecier pomidorowy i puszka pomidorów lub jeśli ktoś tak jak ja przygotował się na zimę i szalał z przetworami to duży słoik przetartych świeżych pomidorów.
2-3 ząbki czosnku
1/2 strączka chilli może być też pół łyżeczki z tytki
1 łyżka oliwy z oliwek + kilka kropek oliwy do wody na makaron
sól, pieprz, słodka papryka, suszone lub świeże oregano i bazylia
parmezan






Zaczynamy od nastawienia garnka/garnków z wodą na makaron, solimy dopiero gdy zacznie wrzeć- jeśli zrobimy to wcześniej dłużej to potrwa- Filip mi tak kazał, a on wie co mówi:P Patelnię smarujemy oliwą, gdy ta się rozgrzeje podpiekamy na złoto pokrojony w plasterki czoch i drobno posiekaną papryczkę. Następnie dodajemy przecier i również go podsmażamy, dopiero gdy wszystko się zarumieni dodajemy pomidory z puszki lub słoika i wodę którą opłukaliśmy pojemnik po przecierze. Przyprawiamy solą, pieprzem, papryką i na koniec dodajemy posiekanych ziół. Makaron odcedzamy, w żadnym wypadku nie przelewamy zimną wodą, bo wtedy straci on swoją "przyczepność" i sos się do niego tak czule nie przytuli. Makaron lub fasolkę wrzucamy na talerz, polewamy sosem i posypujemy startym parmezanem:D Jeśli ktoś lubi oliwki to one też świetnie w tym zestawie smakują. Smacznego!

Czas przygotowania: 30-35 minut
Porcja sosu nawet dla 4 osób, tylko makaronu trzeba ugotować więcej:)




Świat pod pierzynką

Odsłaniam dziś rano zasłony a tam...cały świat w bitej śmietanie:D nic tylko wybiec w piżamie na ulicę i turlać się po chodniku:) Aż mnie naszła ochota na bałwana...ostatni raz ulepiłam "śnieżnego cymbała" gdy mieszkałyśmy z dziewczynami na Tauzenie...to były czasy, miałyśmy nawet sanki- wytargałyśmy je ze śmietnika, ale służyły jak nowe:P Niestety euforia spowodowana pierwszym śniegiem szybko minęła, bo zerknęłam na balkon..."Homolkowie" znów dali plamę i narazili swój jakże pielęgnowany w sezonie ogródek na śmiertelne działanie mrozu;( Pomidory i papryczki, które dojrzały w jesiennym słońcu smutno dyndają na zmarzniętych gałązkach, bazylia spakowała walizki i zostawiła tylko list pożegnalny: "wracam do ojczyzny, to nie klimat dla mnie", bluszcz telepie się z zimna i patrzy na mnie wzrokiem mrożącym krew w żyłach, wrzos zbladł ze złości, a poziomki nawet nie podniosły głowy by rzucić mi nienawistne spojrzenie. Jedynie tuje i rozmaryn zgrywają twardzieli i przywitały mnie z uśmiechem:) Zaraz ruszam im na ratunek, ubiorę tylko raki, wezmę czekany i sondy lawinowe.
Szkoda tylko, że tak mało tego śniegu i taki "chwilowy". My już zacieramy ręce i nogi, bo Filipowi udało się wreszcie skompletować sprzęt do biegówek i możemy ruszyć na wycieczkę razem. Oczywiście podczas montażu wiązań nie obyło się bez strat...no bo po co zapytać o jakąś starą poduszkę czy ręcznik do podłożenia pod nartę w trakcie wiercenia, skoro na kanapie, zaraz obok leży taka ładna puchata poducha ozdobna...no i po chwili idzie do mnie ta trąba z tym swoim uśmiechem nr 5, więc już z daleka wiem że coś zbroił...i tak do mnie rzecze:"he he he...no popatrz nie pomyślałem że tam z tyłu narta jest cieńsza i przewierciłem się na wylot, prosto w poduszkę..." na co ja: " ha ha ha mój geniusz" w tym miejscu był całus i :" następnym razem zanim zaczniesz demolkę w mieszkaniu, zapytaj czy nie mam czegoś na zbyciu, co można by zniszczyć, albo zajrzyj do tamtego pudła..." i tu znowu całus:P No bo co będę krzyczała skoro jemu i tak już było przykro że sobie nartę przewiercił...dobrze że "deski" kupiliśmy używane, na razie takie wystarczą, a dziurę się zalepi:P Zimo przybywaj, my jak zwykle przyjmiemy Cię z otwartymi ramionami, ugościmy lodami i mrożoną kawą:)




sobota, 27 października 2012

Mniam!

No to wczoraj był tzw dzień petarda...każda minuta ściśle zaplanowana i na wagę złota iiiii wyobraźcie sobie, że jakimś cudem udało mi się zrobić wszystko co miałam w planach:D Jest moc!! A na dodatek w domu czekała na mnie niespodzianka...hehe nie, to nie był Filip ubrany tylko w bitą śmietanę, a zjadłabym coś słodkiego:P Gdy szalony piątek trwał udało mi się wygospodarować 2 minuty na telefon do mego lubego i szybko przekazać mu instrukcje odnośnie czegoś do jedzenia: "w lodówce jest:cukinia i feta, kurczak-idź kup...proszę??... no i wiesz jak ja to ostatnio zrobiłam?? no to super, powodzenia, będę późno i takie tam romantyczne bzdety;P Kocham Cię itp:) Noooooooooooo to powiem Wam że dał radę mój facet Kochany! Obawiałam się trochę, ale niepotrzebnie. Sam od siebie dodał mój autorski miks nasion (mam taki pojemnik z mieszanką nasion których używam do surówek, jogurtów i innych dań, podam Wam poniżej składniki, bo naprawdę warto mieć coś takiego pod ręką:), przyprawił skubany znakomicie i jak zobaczyłam po wejściu taką przepiękną michę posypaną śniegiem z fety to myślałam że klęknę...uszy więcej niż mi się trzęsły, one fikały koziołki:P Naprawdę miło gdy czasem rolę się odwrócą...już wiem czemu on mnie tak uwielbia, też bym się kochała:P Jednym słowem zawsze miło jest gdy ktoś o Nas dba:)

Wszystkim zainteresowanym podaję przepis na cukiniowe talarki w towarzystwie drobiu i fety:)
Ingridiensy:
2 średni cukinie
kostka fety light
1 pojedyncza duża pierś z kurczaka
1-2 łyżki oliwy z oliwek extra virgine vel z pierwszego tłoczenia
przyprawy: sól, pieprz, bazylia, oregano (ja czasem dodaję curry i słodką paprykę)
1/3 szkl. nasion


(miks nasion: mała paczka łuskanego słonecznika i taka sama dyni, paczka migdałów- siekamy je sami na mniejsze kawałki, płatki z migdałów odpadają, 3-4 łyżki siemienia lnianego w całości, mała paczka sezamu, 1-2 garście orzeszków ziemnych...można też dodać nerkowce, pistacje, orzechy laskowe i włoskie, to już pozostawiam Wam )


Na teflonowej patelni rozsmarowujemy pędzelkiem oliwę z oliwek i na rozgrzany tłuszcz wrzucamy pokrojoną w drobną kostkę pierś z kuraka. Podsmażamy z obu stron, uważając żeby nie przesuszyć- dobrze przygotowana "kura" jest w środku soczysta. Ściągamy z patelni mięcho i zlewamy z patelni soki vel sosik. Znów delikatnie smarujemy patelnię oliwą i gdy ta się rozgrzeje "do czerwoności" wrzucamy nasiona, gdy te się lekko przypieką dodajemy cukinię pokrojoną w 0,5 cm plastry, mieszamy i zostawiamy pod przykryciem, na małym gazie na ok 20 min, co jakiś czas mieszając. Gdy mieszanka "kisi" się w swoim sosie my kroimy fetę w drobną kostkę, przygotowujemy talerze, polerujemy sztućce itp:P Zaraz przed ściągnięciem patelni z "gazu" dodajemy z powrotem pierś, mieszamy, 3 minuty dusimy razem i voila! Przekładamy na talerze, posypujemy fetą i pałaszujemy:)

Porcja dla dwóch osób, panowie muszę zjeść tego trochę więcej żeby się najeść.
Czas przygotowania: 40-45 minut






piątek, 26 października 2012

Zły dotyk boli przez całe życie:P

Kto przeczytał ostatni wpis pewnie się domyśla jaki mam stosunek do przezwiska "parówa"...Filip też powinien to wiedzieć, bo opisałam mu swoje doświadczenia z podstawówki ze szczegółami. A jednak jako osoba o słabo rozwiniętej inteligencji emocjonalnej, wybacz Kochanie, ale nie chce być inaczej, nie zrozumiał przesłania i notorycznie woła na mnie parówa!!!!!!!!!!!! Jest mi tak okropnie przykro gdy to mówi, że nawet ciężko mi to opisać. Czuję się wtedy jak laleczka voo doo, nad którą ktoś się pastwi. Próbowałam już wszystkiego i nawet ostatnio myślałam, że udało mi się mu wytłumaczyć jak bardzo mi to przeszkadza, ale niestety to było jedynie chwilowe oświecenie, na stałe to do niego nie dotarło. Domin może Ty znasz jakiś jego słaby punkt, bo przede mną zgrywa twardziela...no czasem się zwierza, ale tego nie chciałabym wykorzystywać, nie zniżę się do jego poziomu, bo wiem że on to robi nieświadomie, a ja zrobiłabym to z premedytacją...tego to ja się brzydzę;)
Na domiar złego wskazówka wagi stoi w miejscu, ale nie martwcie się nie zamierzam się poddać, mimo kilku kryzysów w tym tygodniu, nie wrócę na tarczy:D Chwycę oręż i roztrzaskam łeb pokusom:D Ha! Niczym Zagłoba:P Zamierzam przeprowadzać głodówki aż do skutku, oczywiście wszystko pod kontrolą i według ściśle określonych kryteriów. Od dziś znów zaczęłam okres przygotowawczy, czyli usunęłam z menu mięcho. Uwierzcie na słowo, że jest mi ciężko odstawiać kury i indyki, bo tylko w tej postaci jadam mięsiwo, ale cóż począć. Mam pewien cel, ale w tajniki mojej misji będę wprowadzała Was stopniowo. Cobyście szoku nie przeżyli. Nie martwcie się nie zamierzam w każdym razie działać jak James Bond, po trupach do celu:P Nota bene czy ktoś już widział najnowszą część przygód 007?? Kurcze mimo iż nie uważam tego tasiemca za arcydzieło, to zawsze niecierpliwie czekam na następny film z przystojnym agentem w roli głównej:) Cóż tak to bywa z maniakami, ja mam bzika na punkcie kina i mam w związku z tym swoje słabości:P A tak przy okazji to byłam znowu w "kinie na kanapie" i obejrzałam "Whisky dla aniołów" ... szału nie ma, ale da się obejrzeć i to nawet bez zażenowania, gra aktorska na przyzwoitym poziomie, fabuła...hmmm...no nic szczególnego, ale jest kilka (mniej niż 5:P) lepszych momentów. Jeśli ktoś lubi irlandzkie dresiarskie klimaty z rodowodem ulicznym, prosty humor i happy endy- nie martwcie się to że Wam to zdradziłam, niczego nie zmienia, to na pewno miło spędzi czas. Jest kilka zabawnych dialogów i nawet chwilami reżyser trzyma widza w napięciu. Myślę że w skali do 10 można spokojnie dać mu 6:) "Kobiety z 6. piętra" są na pewno punkt albo 1,5 wyżej;) Jeśli obejrzeliście coś godnego polecenia to podzielcie się ze mną wrażeniami. Zresztą ja też mam co polecić, stopniowo postaram się zamieszczać tu swoje recenzje. Jeśli jednak jakiś śmiałek chce już teraz poznać moje gusta filmowe to wystarczy podać maila, a ja chętnie prześlę na niego moją Top Listę, podyskutuję i poplotkuję;)
A na koniec, żeby jednak trochę podreperować dobre imię Filipa ...to czasem mówi do mnie Dżej Lo...bo mu kiedyś powiedziałam, mam takie dni, że się turlam po podłodze i wymyślam głupoty, że w zasadzie to Jenifer ma ogromne szczęście, że jest do mnie taka podobna, bo jak jestem opalona to nawet ktoś mógłby przez pomyłkę poprosić mnie o autograf...a tak serio to mam do niej słabość, z mężczyzn podoba mi się tylko ten mój prywatny samiec, ale kobiety...robią wrażenie, wiem że to photoshop, ale jest magia:D




czwartek, 25 października 2012

Ku czci kobiet

Tak sobie ostatnio myślałam o życiu kobiet jak o odrębnym gatunku i powiem Wam, że cholera łatwo to ta nasza nacja nie ma. Tyle rewolucji ile my w życiu przechodzimy to nikt nie doświadcza. Nawet w świecie zwierząt, np, taka  rzekotka...najpierw jest skrzek, później kijanka i już prosta droga do dorosłej pani żaby. O gąsienicy już nawet nie wspomnę, która  hop siup przeistacza się w motyla i sobie wesoło popiernicza po łące:P Oczywiście ten drugi rodzaj ludzki nazywany męskim też swojego kopa od życia dostaje, ale chyba z mniejszego buta:P Panowie no wybaczcie, nie chcę się bawić w radykalną feministkę, bo raczej należę do grupy tych umiarkowanych, ale temat warto poznać i zrozumieć świat płci przeciwnej:)
Rodzimy się, zaczynamy łazić i przez parę lat zabaw w piaskownicy niewiele nas różni. W zasadzie pierwsze lata podstawówki też mijają w miarę spokojnie, chyba że się jest małą Igą, która jest sadzana w ostatniej ławce, bo jest wysoka, jest przezywaną "parówa" i nikt z nią nie gada. To ostatnie akurat mi pasowało do 3 klasy, bo i tak nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Od przedszkola taka byłam, a chodziłam tam całe 3 miesiące:P ha! ale pomimo mojego krótkiego pobytu w tej jakże beznadziejnej w tamtych czasach placówce, mam nawet jedno miłe wspomnienie z tego okresu. Po drugim śniadaniu był czas na leżakowanie na placu zabaw, na takich małych fajnych leżaczkach. Ten moment lubiłam najbardziej... pojeść i spać;P I zawsze jak tak sobie błogo kimałam podbiegał taki Tadzik i otwierał mi swoimi małymi paluchami oczy i wołał: pobuuuuuuuuuudka:P hehehe niczego więcej z mojego krótkiego pobytu w przedszkolu nie pamiętam, ale to zawsze przywołuje uśmiech na mojej twarzy:)
Wracając do tematu...Pierwsza trauma dziewczęca to przeistoczenie się w płeć żeńską zdolną do rozmnażania...po co nam to matka natura zafundowała tak wcześnie to nie wiem. Mimo tego, że ja na to byłam solidnie przygotowana, a jak już nadszedł ten dzień to moja mama nawet upiekła tort i świętowaliśmy...dostałam też prezent, ale już nie pamiętam co to było:P to naprawdę nie mam miłych wspomnień. To był taki wrzód na tyłku...dopóki nie przełamałam się do tamponów... najpierw nauczyłyśmy z mamą pół paczki pływać w wiadrze:P Ale był też jakiś plus tej mojej wczesnej metamorfozy. Chyba właśnie dzięki temu zdobyłam popularność w szkole... zaczęło się od tego, że miałam na zielonej szkole podpaski i nie wstydziłam się ich pokazać:D no i świetnie skakałam na skakance:P
Następny etap to dorastanie i te cholerne zadurzenia, ja to chyba byłam rekordzistką, co miesiąc kochałam się w innym chłopaku, ale ponieważ żaden nie zaprosił mnie do kina ani na cole to raczej kiepsko wspominam ten okres;( buuuuuuuuuuu później mamy ten dylemat z wyborem partnera na ten pierwszy raz...niby nic takiego, ale to jest chyba taki moment zawieszenia, pomiędzy byciem kobietą a dziewczyną. Ja w każdym razie dopóki się nie zdecydowałam to czułam się jakbym stała w takim rozkroku, jedna noga w dorosłości, druga w dzieciństwie:P Ale jednak warto wyznaczyć sobie pewne kryteria i nie robić nic na siłę, ja niczego nie żałuję:D No i kolejna rewolucja to stały partner i związane z tym wspólne mieszkanie...nooooooooo to mi wywróciło świat do góry nogami...bo przecież każda z nas chcę być idealną partnerką, przyjaciółką, kochanką i panią domu...i gdzieś po drodze w rezultacie zapomina o samej sobie. Kobiety w ogóle mają tendencje do samopoświęceń. Do mężczyzn przypięto łatkę "wieczni chłopcy", a prawda jest taka że oni po prostu potrafią skupić się na sobie i szczerze mówiąc zazdroszczę im tego. Jeśli robią to w granicach rozsądku to nawet bym powiedziała, że możemy się od nich uczyć, bo tylko dbając w pierwszej kolejności o własne szczęście możemy zacząć uszczęśliwiać innych. Kurcze to zabrzmiało jak wróżba z chińskiego ciasteczka:P Wiadomo że związek to pasmo kompromisów i wyrzeczeń, ale trzeba najpierw zadbać o swoją wewnętrzną równowagę. Ja dopiero niedawno to odkryłam i zaczęłam na nowo"porządkować" moje życie. No i kolejnym stopniem wtajemniczenia jest ciąża, a później bycie mamą...dla mnie to jeszcze nieznany ląd, ale jako osoba o wysoce rozwiniętej empatii po części już wiem czego mogę się spodziewać. Znów wszystko ulega przewartościowaniu, ale tym razem nie zapominasz o sobie na rzecz partnera, ale poświęcasz siebie dla dziecka...oby każda z Nas miała na tyle siły żeby jednak ocalić kawałek siebie...
Później to już nawet nie chcę wiedzieć co mnie czeka, ale z tego co czytałam to raczej ma być miło. Trzydziestka to zgodnie z legendą najfajniejszy okres w życiu kobiety...zobaczymy:P Wiem, że w dalekiej przyszłości czai się też menopauza, ale za to, to ja już podziękuję;P

PS. Panowie jak się zastanowię to i o Was opowiem:)