poniedziałek, 30 marca 2015

Liebster Award Blog



Jakiś czas temu... właściwie już spory kawał czasu temu... no dobra powiem wprost 4 miechy temu zostałam niespodziewanie nominowana do Liebster Award Blog 2014. Tak tak to był jeszcze 2014. Ta niespodzianka dopadła mnie w dość szalonym momencie i dlatego z jej ujawnieniem czekałam aż do teraz. Nooo przysięgam, że nie miałam czasu wcześniej.

Musze przyznać, że wiadomość o tej nominacji sprawiła mi ogromną radość, ale też wprawiła mnie w osłupienie...boooo.... to znaczy, że ktoś oprócz moich znajomych czyta mojego bloga... tzn że te tysiące wejść to nie roboty tylko jednak ludzie... iiiii.... i ktoś uznał, że to co robię zasługuje na wyróżnienie...

Czym dokładnie jest Liebster Award Blog? Oczywiście gdy po raz pierwszy to przeczytałam nie miałam pojęcia, musiałam zajrzeć na bloga pisarki, która mnie nominowała czyli No so secret blog i tam znalazłam odpowiedź : Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawana blogom o mniejszej ilości obserwatorów, by umożliwić ich rozpowszechnienie. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób, informujesz ich o tym oraz zadajesz swoje 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który nominował Ciebie." Jednym słowem blogerzy - blogerom :)

Nie pozostało mi już nic innego jak odpowiedzieć na 11 zadanych mi pytań, oto i one:

1. Jakie jest Wasze największe marzenie?
2. Co sprawia Wam przyjemność?
4. Mieszkacie w bloku czy w domu?
5. Czemu uważacie, że Wasz blog jest ciekawy?
6. Jak często dodajecie posty?
7. Jaki jest Wasz ulubiony kolor?
8. Ulubiony sport?
9. Gdzie chcielibyście zamieszkać?
10. Czy rowadzicie jeszcze jakąś stronę?
11. Często się uśmiechacie?


1. Chciałabym zamieszkać w Toskanii, prowadzić przytulny pensjonat z pysznym jedzeniem, rodzinną atmosferą, hamakami w ogrodzie, basenem, winnicą... Moi rodzice zamieszkali by z nami, mama zajmowałaby się wnukami, ja nadzorowałabym rozwój mojej firmy, która byłaby już popularna niczym adidas. Filip panowałby w kuchni, przychodziłby do ogrodu z drewnianą łyżką, i dawałby mi swoje nowe potrawy do skosztowania pomiędzy moją jedną, a drugą robótką. Mój brat organizowałby szalone wycieczki po okolicznych miastach. Prowadziłby je w każdym możliwym języku... tak mam genialnego brata, który włada wieloma językami tego świata! Wieczorami cała okolica byłaby otulona dźwiękami cudownej gitary Barta... a może całego zespołu, może i jego marzenie się spełni...

2. Och jest mnóstwo rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. Narty, szydełkowanie, przytulanie, przebywanie z ludźmi, jazda na rowerze, zwiedzanie i podróżowanie, jedzenie dobrych rzeczy, czytanie, dobre kino... tarzanie się w życiu.

4. Nadal w wynajmowanym mieszkaniu, ale robimy wszystko żeby wreszcie mieć swój własny kąt, gdzie od podłogi aż po sufit będzie czuć tylko nas.

5. Mój blog jest ciekawy, bo.... ja tam wcale nie jestem pewna czy jest taki ciekawy, to nie ja powinnam odpowiadać na to pytanie. Piszę po prostu o tym co czuję i myślę.

6. O rany, różnie, jak mam czas to co kilka dni, a jak nie mam czasu to nawet co miesiąc lub półtorej.

7. Wszystkie kolory uwielbiam, fiolet, zieleń, róż, szary, indygo, cyklamen... te najbardziej.

8. Zdecydowanie narciarstwo, potem jogging, rower i pływanie, windsurfing, łyżwiarstwo, siatkówka, tenis ziemny i stołowy... rany wiele sportów lubię, chyba wszystkie oprócz jeździectwa i gier zespołowych, w których jest kontakt cielesny z przeciwnikiem, do dziś lubię.

9. Odpowiedź na to pytanie zawarłam w pytaniu 1. Włochy, Toskania, okolice Trento.

10. Owszem, prowadzę fanpage na facebooku pod nazwą BIKEandSOUL oraz stronę www.bikeandsoul.com (obiecuję nad nią popracować :P) Jeszcze kilka projektów jest w planach ;)

11. Tak często jak tylko się da :)

PS. Autorka pytań poszachrowała i zgubiła pytanie numer 3 ;)


A jakie ja pytania chciałabym zadać osobom, które nominuję... oto one:

1. Gdzie byś się przeniosła/przeniósł będąc w posiadaniu wehikułu czasu?

2. Jakie miejsce na świecie chciałabyś/chciałbyś najbardziej zobaczyć?

3. Gdybyś wygrała/wygrał dużą kwotę pieniędzy na co byś je przeznaczyła/przeznaczył?

4. Dlaczego lubisz pisać?

5. Co lubisz robić najbardziej?

6. Kto jest najważniejszą osobą w Twoim życiu?

7. Gdybyś wiedział, że świat się za 24h rozpadnie na milion kawałków jak spędziłbyś/spędziłabyś tą ostatnią dobę?

8. Kiedy i gdzie byłaś/byłeś ostatnio wakacjach?

9. Czy lubisz zwierzęta? Jeśli tak, to jakie masz lub chciałabyś/chciałbyś mieć?

10. Gdybyś mogła/mógł wybierać to kim chciałabyś/chciałbyś być w kolejnym wcieleniu?

11. Czy oprócz tego bloga jesteś autorem/autorką jakiejś innej przestrzeni w internecie?

No to dałam czadu z tymi pytaniami, aż się rozmarzyłam :)

A oto lista blogów, które chciałabym nominować:

1.Blog Sen Mai

2.Pstrokato

3. Misiura

4. Life Good Morning

5. Love Street Fashion

6. Żyj/Kochaj/Twórz

7. Yoga in Stockholm

8. Twoje Zwycięstwo

9. Śląski Handmade

10. bloSilesia

11. Babskie Tabu


Gorące polecam wymienione blogi!






sobota, 21 marca 2015

Pierwszy dzień wiosny, po tak pięknej zimie :)

Wróciłam!
Zjechałam z mojej ukochanej góry, pognałam do Polski wyściskać rodzinę, uporządkować wszystkie zaległe sprawy i ruszyłam na Daleką Północ. Stockholm przywitał mnie najpiękniej jak tylko potrafił. Słonko, zorza polarna, zaćmienie, cudowny spacer z Klaudią, lunch z szalonymi babeczkami, świeży śnieg... to ostatnie przypomina mi na każdym kroku tą wspaniałą słoneczną zimę w Monte Bondone.

Zorza nad naszym domem!
 Długo będę wspominała ten magiczny sezon. Mimo skręconego kolana, pracowałam jak szalona! BIKEandSOUL pędził jak opętany co uskrzydliło mnie niesamowicie. Były tygodnie, podczas których spałam tylko 2-3h godziny dziennie, bo po zejściu ze stoku pędziłyśmy z Karo do hoteli zbierać zapisy na kolejne lekcje i zamówienia na moje cuda z włóczki, które nocami wyczarowywałam w szalonym tempie! Mało tego! Zamówienia przychodziły też drogą mailową i wysyłałam w świat paczki pełne moich ciepłych myśli, ze szczytu MOJEGO świata! Dziękuję :)

W jednej ręce Spritz od Tadka w drugiej szydło :)
Mimo ogromnego zmęczenia byłam cholernie szczęśliwa! Poznałam cudownych ludzi,  zaprzyjaźniłam się jeszcze bardziej z włoską bandą i nawiązałam kontakty. Zmagazynowałam w sobie mnóstwo pozytywnej energii, którą teraz zamierzam przekuć w coś niesamowitego. Już szykuję włóczkę i wynajduję w centrum porzucone rowery, które pomaluję szydłem i dam im drugie życie.

Los zadbał nawet o to żeby wynagrodzić mi "zepsutą" nogę. Pewnego wieczoru skoczyłyśmy z nową kumpelką, Olgą na pizzę do Nevady. Siedziałyśmy w opustoszałej knajpie i wcinałyśmy radośnie prosciutto crudo e ruccola, gdy nagle w tempie przyspieszonym stoliki i krzesła zaczęły się zapełniać. Pizzeria pękała w szwach. Dziwy jakieś! Po 15 minutach wyszła na środek animatorka i krzyknęła: TOMBOLA! Nie wiedząc co się dzieje (my po włosku prowadzimy póki co proste rozmówki, animatorka po angielsku ni hu hu) zgodziłyśmy się wziąć udział. Każda z nas dostałą kartonik z liczbami, które można było zasłaniać, po chwili dziewczyna przystąpiła do losowania. Skumałyśmy jedynie, że to coś na kształt bingo. Raz po raz zamykałyśmy okienka na swoich tabliczkach,a  kilka minut później Olga wygrała weekend nad morzem! Ależ była radocha! Pod koniec już wiedziałyśmy na czym polegała zabawa. Pierwsza osoba która zasłoniła 2 liczby obok siebie dostawała batonika, pierwsza osoba która zasłoniła 5 liczb obok siebie wygrywała weekend w jednym z czterech hoteli , a osoba której udało się jako pierwszej zakryć wszystko krzyczała: TOMBOLA! i dostawała voucher na tygodniowy pobyt dla 1 osoby w hotelu nad morzem lub w górach (do wyboru do koloru). Gdy wszystkie nagrody zostały rozdane, zaczęłyśmy się zbierać. Jednak gdy spojrzałyśmy w stronę kasy zamówiłyśmy karafkę wina i postanowiłyśmy kolejkę przeczekać przy stoliku.

Nie minęło 5 minut, gdy ogłoszono drugą rundę loterii. Już miałyśmy zrezygnować, ale... ale doszłyśmy do wniosku, że skoro siedzimy to możemy spróbować, a co! Po chwili Karo dzierżyła w dłoni batona!!! Pękałyśmy ze śmiechu, knajpa pełna ludzi, 6 nagród na całą salę , a to właśnie MY mamy dwie z nich. Już miałyśmy się zbierać, bo przy kasie zrobiło się luźniej, gdy spojrzałam na swoją tabliczkę i szepnęłam do dziewczyn: laski mnie brakuje jednej liczby! 37... na pewno nie wygram, bo 3 nagroda przy naszym stoliku byłaby już przesadą... cała pula nasza... ale muszę wiedzieć jak to się skończy... trzy minuty później zdawało mi się, że animatorka powiedziała: "trentasette", nieśmiało zapytała o powtórzenie po angielsku... thirty-seven... yyyyyyyyy TOMBOLA TOMBOLA TOMBOLA!!!! Zaczęłam biegać wokół mojego krzesła, a gdy zaczęto sprawdzać czy wszystko dobrze zaznaczyłam, zaczęłam wątpić... pewnie się gdzieś pomyliłam, przecież tu jest taki hałas, ten jej angielski i mój włoski... za chwilę trzymałam już voucher!!!!!!!!!!!!
Chwilę później dzwoniłam już do Filipa, który na wiadomość o mojej wygranej zapytał: Co Ty piłaś Kochanie? A gdy zaczęłam się wściekać, bo nie chciał mi uwierzyć rzucił: Mówiłaś, że w tym roku chcesz jechać na wakacje do Chorwacji!!! Rozłączyłam się i w radosnym uniesieniu pomaszerowałam z dziewczynami do domu. Do F. po miesiącu wreszcie dotarła ta radosna nowina i już planujemy wspólnie kolejną podróż po naszej ukochanej Italii. 

TOMBOLA

Podsumowując. To był ciężki sezon, pełen zwrotów akcji, pięknych przygód, ciężkich rozmów i kosmicznych niespodzianek. Najbardziej dała mi popalić ta cholerna noga,  dawała czadu, ale nie pozwoliłam jej panoszyć się w moim świecie. Muszę jednak przyznać, że miałam w pewnym momencie kryzys i chciałam rzucić wszystko, teleportować się do domu i zaszyć się pod kołdrą. To było szóstego dnia po kontuzji. Właśnie zbierałam się na stok, bo nazajutrz miałam zacząć zajęcia z grupą czyli zajęcia od godziny 9:30 do 15:30 i musiałam zrobić mały test. W skrócie sprawdzić jak mi idzie jazda na nartach w tym stanie.
Nagle zadzwoniła Karo i zapytała: jest lekcja, bierzesz? Inaczej: bierzesz! zasuwaj tu, koniec obijania się! No i pognałam. Z nerwów pociłam się jak szczur. Zapinając narty nie wiedziałam jak się nazywam, zanim wskoczyłam w wiązania trochę minęło, bo jak się okazało to co robię od 24 lat mechanicznie, wcale nie jest takie proste, gdy jedna noga nie działa. Po chwili witałam się z moim kursantem. Dalej pamiętam już tylko jak stojąc na taśmie (wyciąg dla początkujących) modliłam się żeby nikt się nie wywrócił. Normalnie takie rzeczy mnie nie przerażają. W 2 sekundy wyskakuję z nart, zbieram dzieciaka, wskakuję w wiązania i jedziemy dalej. Tym razem nie miałam pojęcia jak w tym stanie wypiąć się z nart. Miałam za to pełną świadomość, że jeśli obsługa wyciągu nie wyłączy go na czas to dzieciak, który się wyłoży mnie skasuje i mam po nodze. Jakimś cudem przetrwałam. Kolejnego kursanta miałam pługującego, więc spokojnie mogłam wziąć go na niebieską trasę. Ufff.

Tak się wyluzowałam "na taśmie" dopiero w ostatnim tygodni naszego pobytu!
Schody zaczęły się dnia kolejnego. Pełna wiary i zapału zaczęłam zajęcia. Miałam grupę maluszków jeżdżących, więc na trasie nie było żadnych problemów. Jaja zaczęły się dopiero na wyciągu. Przy grupie muszę usiąść w środku, pomiędzy dziećmi (krzesło 6-ścio osobowe), iii dopiero usadzając tyłek uświadomiłam sobie, że przecież tylko zajmując 1 miejsce z lewej strony (jak robiłam to dzień wcześniej) jestem wstanie wysunąć nogę w bok i usiąść nie zginając lewej kończyny dolnej!!! Było już za późno. Usadziłam dzieci, zaczęłam kombinować, ale wszystko działo się zbyt szybko. Zagryzłam wargi, usiadłam, zsunęłam na oczy gogle i zaczęłam wewnętrznie wyć do księżyca! Przysięgam, ze myślałam tylko o tym, żeby zadzwonić po kogoś kto by mnie mógł zastąpić, rzucić narty w cholerę i zapaść się pod ziemię. Jednak nie zrobiłam tego. Wysiadłam na szczycie, zebrałam dzieciaki, krzyknęłam SUPER NARCIARZE i ruszyliśmy zdobywać niebieską trasę. Dalej już jakoś poszło. Opracowałam system wsiadania na krzesło prawie bez bólu i jakimś cudem dotrwałam do soboty.
Wtedy znów życie dało mi po dupie. Wiem, że sama się o to prosiłam, bo zamiast wrzucić na luz, zwłaszcza, że w czwartek sypało i kopny śnieg dał mi popalić, to ja po zajęciach umówiłam się z cudownymi mamami moich dzieciaków z grupy i poszłyśmy się poszkolić. Było bosko. Słonko, świeży śnieg, cudne dziewczyny... no i mnie poniosło. Zaczęłam troszkę kozaczyć i sprawdzać możliwości mojej nogi. Po południu zjechałyśmy do knajpki, strzeliłyśmy prunię, poszłam zdjąć buty narciarskie i kolano mi wyskoczyło tak dziwnie z boku. Wiedziałam, że znów muszę odpuścić.
Jednak tym razem nie dałam się przykuć do wyra. Codziennie rano podskakując na jednej nodze docierałam pod Baita Vason (uściski dla Tadka i całej ekipy!), brałam leżaczek, wyjmowałam szydło i dziergałam w słoneczku. Po kilku dniach wróciłam do akcji. Już do końca wyjazdu byłam grzeczna. Nawet, gdy przyjechał Filip siedziałam po zajęciach na tyłku. Podczas zajęć też, bo z uwagi na mała liczbę lekcji dostałyśmy fuchę przy zawodach. Stoper, ołówek i komenda : pista libera (trasa wolna) lub tre due uno via! (3,2,1 start!), w zależności czy obsługiwałyśmy start czy metę.

Tak oto zamknęłam sezon 2014/2015. Z przytupem, z uśmiechem i walizką nowych doświadczeń!

Jak nie kochać tej pracy??

Po tak pięknej zimie czas na wspaniałą wiosnę. My przywitaliśmy się z nią podczas spaceru po naszej okolicy. Okazało się, ze mieszkamy obok zabytkowej fabryki dynamitu genialnego Alfreda Nobla. W jednym z budynków znajduje się cudna knajpka. Jakież było nasze zdziwienie, gdy z opustoszałego parku weszliśmy do jej industrialnego wnętrza, pełnego ludzi, biegających dzieci, cudownych zapachów i z oddali witającej się z nami uśmiechniętej obsługi. Kawa była pyszna! Filip wciągnął jeszcze czekoladowe ciacho tutaj zwane Kladdkaka. Polecam!
Ja dziś obeszłam się smakiem, bo z okazji pierwszego dnia wiosny przeszłam na głodówkę. Oczywiście szykowałam się do niej od poniedziałku i gdyby nie ta magiczna data to pewnie nadal bym to odkładała. Najważniejsze, że się udało. Teraz kombinuję tylko jak zorganizować Filipowi Wielkanoc, będąc na poście wodno-sokowym? Jedyne co mi przychodzi do głowy to udawać, że w tym roku Świąt nie ma :P

Winterviken-polecamy!







WSPANIAŁEJ WIOSNY KOCHANI!!!!



sobota, 14 lutego 2015

Walę w tynki

Miałam nie być ckliwa ani romantyczna, bo właściwie święto zakochanych obchodzę w Noc Świętojańską, szukając kwiatu paproci i skacząc przez ognisko, a 14 lutego od kilku lat prezentami  wymieniam się tylko z Karo, żeby umilić sobie czas i podkreślić wagę naszej pokręconej babskiej miłości. Nie uznaję całego tego plastikowego szajsu, sklepów oblepionych brokatowymi serduszkami i obleśnymi misiami "made in China"! No po prostu mnie to denerwuje. Kicz, tandeta... ale skoro niektórzy potrzebują specjalnego święta żeby okazać uczucie ukochanej osobie to... to czemu nie?? Bawmy się, korzystajmy z życia i uszczęśliwiajmy się nawzajem!
Jednak po tym jak mój luby napisał mi wczoraj, że...tęskni za mną całą to... oczywiście się rozkleiłam i teraz usycham z tęsknoty i zastanawiam się czy nadejdzie kiedyś taki moment w moim życiu, kiedy zarzucę kotwicę i zejdę na stały ląd? Czy kiedyś będziemy razem obchodzić urodziny, rocznice i inne duperele, które przypadają akurat na sezon zimowy, gdy jestem w moich ukochanych Dolomitach? Czy może dopiero na starość, gdy już mnie pokręci, wreszcie będę potrafiła usiedzieć na tyłku w jednym miejscu dłużej niż 15 minut i wtedy w zimowe wieczory będziemy sączyć wino i wiwatować?
Oczywiście równocześnie męczą mnie myśli: czy aby na pewno tego chcę? Czy ja na pewno jestem typem osoby, która marzy o stabilizacji? Do tej pory wydawało mi się, że jestem stworzona do dzielenia się radością życia, pozytywną energią, swoim doświadczeniem i pasją do narciarstwa, iiiii ciepłem włóczki. Ponadto mój BIKEandSOULovy biznes pozwala mi na pracę wszędzie gdzie mnie tylko życie rzuci, więc płynę z prądem i korzystam z tego co los przyniesie.
Czy każdy ma takie rozterki?
Wiele ostatnio zmienił w moim postrzeganiu świata, jeden ciepły przytulas od pewnego przystojnego narciarza, którego znam i uwielbiam odkąd posłał mi pierwszy uśmiech. Ma 4 lata i na imię ma Antonii. Zwykle, gdy żegnam się z maluchami, które przez kilka dni zarażałam miłością do śniegu, wygląda to tak, że to ja przytulam dzieci, a one zwyczajnie dają się przytulić, obdarowują mnie szerokim uśmiechem, przybijają piątala lub wręczają mi cudowne pamiątkowe rysunki, a potem za nimi tęsknię. Tym razem było inaczej. Antek przytulił mnie tak mocno, że bałam się odwzajemnić ten uścisk, żeby nie zrobić mu krzywdy. Natychmiast się popłakałam (cała ja) i pomyślałam: to chyba jest ten moment, pora zamknąć ten sezon z przytupem i spróbować coś zmienić... czy się uda... zobaczymy... wcale nie będzie mi smutno, gdy za rok znów będę pisała do Was ze szczytu mojej ukochanej góry! Jednak równie szczęśliwa będę w ramionach mojego ukochanego, przemierzając z nim Szwecję na rowerze, planując przyszłość i dzieląc wspólne pasje.
Już za 12 dni F. przyjedzie do "naszego" Monte i podzielę się z nim moimi przemyśleniami. Chyba wreszcie mu ulży...






sobota, 31 stycznia 2015

Etna znów aktywna

TAK!!! Po 5 dniach oszczędzania się wróciłam na stok. Dziś dokulałam się tam pieszo, ale już jutro...jutro wbijam na niebieską trasę i do snowparku :P 

Z "naszym" TADKIEM :D
Muszę przyznać, że te parę dni mimo kilku napadów smutku, wykorzystałam najlepiej jak się dało. Starałam się żeby uśmiech nie schodził z mojej twarzy, a łzy ukrywałam pod poduszką. Rozmawiałam z rodziną i przyjaciółmi, odebrałam maile,  które aż iskrzyły od cudownej energii, przygotowałam zamówienia, które już w poniedziałek wyruszą w świat z poczty w Trento!!! CZAD!
Dziś wstałam z nową energią, a nad moją głową zabłysnęła kolorami tęcza. Oczywiście strasznie tęsknię za Filipem, który na wieść o moim wypadku chciał porwać helikopter, ale wiem, że już za parę tygodni przyleci tutaj i będziemy razem cieszyli się słońcem, górami, śniegiem.
Wiem, że nie wszyscy jeździcie na nartach czy snowboardzie i nie wiem jak zarazić Was tym cudownym sportem, ale... spróbuję!
Co czuję, gdy wpinam się w narty? Zawsze jestem podekscytowana, a nogi aż drżą z radości. Gdy ruszam i zaczynam nabierać prędkości, moją twarz smaga wiatr i promienie słońca, widoki przepełniają cały umysł to mam wrażenie, że wybuchnę. Czuję się wtedy całkowicie WOLNA! To uczucie, którego nie można do niczego porównać, po prostu bezgraniczne szczęście.
Cudownie być częścią tego wspaniałego świata, być drobiną we wszechświecie, która mimo zagubienia, ma świadomość, że może wykorzystać swoje 5 minut . GÓRY to magia! Ludzie to radość, a narty to wolność!
Kiedy jeszcze czuję te same ciarki i niczym nieograniczoną radość? Gdy zasypiam w objęciach mojego Filipa, gdy tańczę z mamą do dobrej nuty w moim rodzinnym domu, gdy spaceruję z moim bratem, docinam tatinkowi, turlam się po podłodze z Karo, gdy przyjaciele obdarowują mnie uśmiechem, a nieznajomi swoją energią! Bo życie to MAGIA!
Właśnie to wszystko czułam, gdy w zeszłym tygodniu z Markiem i Karo, wpinaliśmy się w sprzęt iiiii realizowaliśmy MOJE MARZENIE!!! To była przepiękna przygoda, a jej efektami podzielę się już wkrótce. Normalnie już nie mogę się doczekać!

Moje biuro :D


czwartek, 29 stycznia 2015

Io Iga, ho sfiga ;)

Gdy w Sylwestra o północy stałam w świetle fajerwerków w objęciach mojego ukochanego myślałam tylko o tym jak bardzo rok 2015 musiałby być wspaniały żeby przebić 2014? Czy w ogóle to jest możliwe? Czy skoro wykorzystałam taki ogromny zapas szczęścia to czy teraz nie przyjdzie pora na jakiś dramatyczny scenariusz? Oczywiście już po chwili czarne myśli wiatr przegonił, a ja podskakiwałam jak małe dziecko na widok cudownych sztucznych ogni, które rozjaśniały niebo.
Kilka dni później zawiozłam mojego lubego na lotnisko, a sama zaczęłam przygotowania do wyjazdu do Monte Bondone. Winietki, smary, ubezpieczenia, zakupy jedzeniowe, hurtownie z włóczką, pakowanie, auta przygotowywanie , realizowanie ostatnich przedwyjazdowych zamówień urzędy i pożegnania.
Wreszcie nadszedł ten dzień, przyjechała Karo, wpakowałyśmy tyłki do Forda i ruszyłyśmy w drogę. Jak przystało na super twarde babki trasę trzasnęłyśmy na raz, jak po sznurku, bez wpadek czy błądzenia. Już w południe następnego dnia parkowałyśmy naszą furę pod szkółką Scuola Italiana Sci Monte Bondone. Gdy tylko wysiadłyśmy z auta na drogę wybiegli nasi koledzy i szef dzierżący tablicę z napisem NAUKA JAZDY NA NARTACH I SNOWBOARDZIE.

Wino czy olej??

Wyściskałyśmy chłopaków i ruszyłyśmy w miasto w poszukiwaniu apartamentu. Zgadza się, przyjechałyśmy w ciemno, bo Cielo Aperto, które w zeszłym roku wynajęło nam pokój w tym, zażądało całej kwoty za 2 miesięczny wynajem pokoju na poddaszu, z góry. Jako że udało nam się zebrać tylko połowę ,postanowiłyśmy poszukać czegoś na miejscu. Okazało się że jest opcja żebyśmy zamieszkały miasteczko niżej w Norge... oczywiście zaczęłyśmy grymasić, że to za daleko, że my musimy być na miejscu bla bla bla
Na ratunek przyszedł nam Tadek. Nasz rodak, który we Włoszech mieszka już od wielu lat. Co mogę powiedzieć o Tadku? Że to złoty facet jest, nie ważne co się dzieje on zawsze nam pomaga. Czasem się zastanawiam kiedy wreszcie powie: laski dajcie mi spokój, ja też mam co robić. Zamiast tego on zawsze łapie za telefon i dzwoni gdzie trzeba. Tak właśnie znalazł nam apartament, umówił nas z właścicielem i teraz piszę właśnie z jego przytulnego, ciasnego wnętrza ;) Jeśli jesteście teraz w Monte albo się tu wybieracie to koniecznie musicie sobie trzasnąć Bombardino con panna u Tadka w Baita Vason!!! Pychotka :D

Muszę przyznać, ze ten sezon jest jeszcze piękniejszy od poprzedniego. Tym razem czujemy się częścią tej cudownej małej społeczności. Gdzie się nie ruszymy tam wpadamy w czyjeś objęcia, ucinamy sobie pogawędkę i cieszymy japy. Cudownie znaleźć swoje miejsce na ziemi, gdzie widok zapiera dech w piersiach, a wszystkie ręce machają na powitanie. Wiem, że nie łatwo będzie zamieszkać na stałe w tej okolicy, ale to jest właśnie moje największe marzenie!

Muszę jeszcze wspomnieć o moich pięknych urodzinach. Karo jak zwykle schowała mi pod poduszką cudny prezent, Tadek przywitał mnie lampką wina, a gdy przekroczyłam próg sklepu jego cudowna właścicielka zaczęła śpiewać mi sto lat i wręczyła mi szampana. Wieczorem poszłyśmy do Montany gdzie w gronie przyjaciół sączyłyśmy Spritza i grałyśmy w Rumikuba. Koło północy poleciałyśmy do domu, bo ja musiałam zrobić jeszcze zamówioną czapę , której właścicielka wyjeżdżała następnego dnia o 8. Ponadto z samego rana byłam umówiona z Markiem na realizację mojego marzenia! Szczegółami z nim związanymi podzielę się następnym razem!

Minął kolejny piękny dzień, nadszedł weekend czyli czas pożegnań, zmian turnusów i biegania po hotelach w celu zorganizowania szkoleń na kolejny tydzień. Wszystko szło wspaniale, biegałam dostarczać czapy, szydełkowałam jak szalona, zebrały się kolejne grupy, poznałyśmy fajnych ludzi. Nadszedł poniedziałek. Ruszyło grupowe szkolenie, grafik pękał w szwach, a zamówione czapy musiałam dziergać po nocach. Gdy o 16 pożegnałam ostatnią kursantkę wpadłam na Karo. Spojrzałyśmy na siebie i rzuciłyśmy : "To co? Palon i bombardino na szczycie?" Krzyknęłyśmy chórkiem : "JASNE!" Po chwili Karo rzuciła: "Serio? Żartowałaś?" I zaczęła wypinać i składać narty. Na co ja: "Nie no, nie żartowałam, jedziemy, jest taka piękna pogoda, trzeba napaść oczy widokami. Podjechałyśmy pod bramki gdzie zagadał nas Mateo: "Dziewczyny u góry wieje, nie ma się co pchać... ale jak jedziecie tak tylko na bombardino i dla widoków to czemu nie?... ale dla jazdy nie warto, jest wywiane i twardo." Znów prawie zawróciłyśmy... po chwili jednak siedziałyśmy na krzesełku i podskakiwałyśmy z radości. Dojeżdżając na szczyt Karo spytała : "Może jednak napijmy się bombardino u Tadzia, on nam robi takie pyszne? " Szybko przytaknęłam: "No ba, nie będziemy pić u obcych!" Ruszyłyśmy z kopyta.
Czułam zmęczenie, na dodatek gdy wpadłam na szerszy odcinek trasy przypomniałam sobie, że nie mam kasku, więc zmniejszyłam prędkość i odpuściłam sobie pogoń za Karo. Po chwili ktoś mi wyskoczył,dynamicznie skręciłam i wpadłam na płat lodu. Kilka sekund później leciałam jak szmata głową w dół. Uniosłam tylko lewą nogę w górę, bo poczułam dziwne trzaśnięcie w trakcie upadku. Gdy wreszcie się zatrzymałam, spuściłam nogi w dół, zwinęłam się w kulkę i zaczęłam szaptać: "Błagam tylko nie to, proszę tylko nie kolano, Nasiex Ty durna pało, wiedziałaś że masz zajechane krawędzie, wiedziałaś że jesteś zmęczona, po cholerę się TU pchałaś?? TY DURNA DZIDO!!!" Oddychałam głęboko i waliłam pięścią w lód.
Nagle ktoś podjechał i zaczął mnie dopytywać, czy nic mi nie jest, czy jestem całą itp. Odpowiedziałam, że niestety nie jestem cała, ale jestem instruktorką i wiem co robić, poprosiłam o asekurację, wstałam i zaczęłam ześlizgiwać się na jednej narcie w kierunku dolnej stacji. Biedna Karo podeszła już kilkaset metrów w nartach i cały czas krzyczała: IGAAA IGAAA Gdy wreszcie do niej dotarłam była zielona tak samo jak ja. Zaczęłam ryczeć, i szeptać że jestem idiotką, że trzeba być sierotą obrzyganą żeby tak klasycznie się wyłożyć, że jak mogłam się tak rozluźnić, jak mogłam tego nie przewidzieć.... czyli idiotyczne gadanie w stresie, gadanie które nic już nie zmieni, gadanie dla samego gadania. Karo zamknęła mi usta tekstem: nie gadaj głupot, to już się nie odstanie, tak miało być, może to nic poważnego, a przynajmniej podleczysz gardło.
Wreszcie dokulałyśmy się do chatki policjantów, jeden z nich szybko mnie chwycił pod pachę, usadził wygodnie na ławie i zaczął oględziny. Był przemiły, uśmiechnięty, starał się mnie pocieszyć, otarł łzy i szepnął po włosku: distortione, sei oggi... za chwilę przybiegł Fabrizio i zrobił ze mną mały wywiad. Pod koniec stwierdził, że na jego oko to nic poważnego, i że jeśli jego diagnoza się potwierdzi to za 6 dni wrócę do pracy. Tak czy inaczej musimy jechać do szpitala. Podjechały dwie karetki, niestety w między czasie doszło do jeszcze 4 wypadków... złamane obie ręce, roztrzaskane biodra, kręgosłup... jednym słowem moja noga nie dawała mi przepustki do jechania na syrenie. Karo pobiegła po auto, ciuchy i coś do jedzenia. Po chwili pędziłyśmy już serpentynami w dół. Z piskiem opon podjechałyśmy pod drzwi szpitala, pielęgniarz przyniósł wózek, zawiózł mnie do okienka przyjęć, po chwili już mi zakładano szpitalną bransoletkę, a 15 minut później siedziałam w poczekalni w gronie jakiś 60 osób. Po godzinie Karo przyniosła mi z auta włóczki i zaczęłam tworzyć. Wszystkie moje sąsiadki zagadywały nas po włosku, a pół poczekalni zaczęło żyć moimi robótkami. Po chwili udziergałam trzem starszym babeczkom, które były dla mnie bardzo miłe, obdarowywały mnie uśmiechem i głaskały mnie po kolanie, małe kolorowe serduszka. Przyczepiły je sobie do portfeli i strzeliłyśmy sobie fotkę :D

Z kumpelkami ;)



Po 4 godzinach nie wytrzymałam i poprosiłam Karo żeby zawiozła mnie na siku. Oczywiście w stresie zamiast sznurka spłuczki pociągnęłam za alarm wzywający pielęgniarza...przywitał mnie uśmiechem, gdy jeszcze miałam gacie w kolanach. Wreszcie udało mi się dokulać do fotela, a gdy tylko Karo zniknęła w kabinie usłyszałam z głośników: Iga Anna laboratorio otto...aaaaaaaaaaaaa zaczęłam krzyczeć: Karo Karo Karo wzywają nas aaaaaaa Kej wypadła jak torpeda, chwyciła wózek i niczym wyścigówa ruszyłyśmy korytarzem do sali nr 8. Położyłam się na wyrku i zaczęto mnie rozbierać... wtedy sobie przypomniałam, że odkąd wsadziłam Filipa do samolotu nie miałam w ręce maszynki do golenia...spąsowiałam... cóż... jednak zawsze trzeba być przygotowanym do wyskoczenia z gaci. Moje kolano wyglądało zacnie, wielki spuchnięty bochen. Znów przerzucono mnie na fotel, nakryto prześcieradłem i skierowano na prześwietlenie. Za chwilę leżałam na kolejnym stole. Potem pielęgniarka zawiozła mnie... z powrotem do poczekalni!!! Gdzie spędziłyśmy z Karo kolejną godzinę. Wreszcie znów nas wywołano. Lekarz przywitał mnie z uśmiechem       i zawołał tłumaczkę. Prześwietlenie wykazało, że to nic poważnego i jeśli dobrze pójdzie to za tydzień będę mogła wrócić do pracy. Jakieś naderwanie, lekkie skręcenie... właściwie to nic z tego nie zrozumiałyśmy, jedyne co mi utknęło w pamięci to to, że za 6 dni mogę wskoczyć w narty!

Kolekcja "SZPITAL" - Trento Ospedale :D

Kilka minut później siedziałyśmy w aucie i próbowałyśmy się wydostać z miasta. Oczywiście pobłądziłyśmy  i dopiero po jakiejś godzinie udało nam się trafić na właściwą drogę i wreszcie wspinałyśmy się z powrotem na naszą górę.
W trakcie podróży Karo powiedziała, że dzwoniła mama Igi, która jest w naszej grupie i pytała o moje zdrowie i Karo się wygadała o nodze, bo zapomniała, że chodziło o gardło, a wszystko dlatego, że mama Igi mnie mijała na stoku jak już leżałam, więc się Karo zakręciła. Uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam, że nic nie szkodzi, ważne, że to nie moja mama się dowiedziała, bo wolałabym zadzwonić do nie już rano. Nie minęło pół godziny, a na włoskim telefonie wyskakuje: dzwoni mama Igi. Odbieram i słyszę pytanie: " I jak się miewasz??" Głos dziwnie podobny do głosu mojej mamy, orientuję się, że to ona ( a nie mama Igi z grupy), więc odpowiadam: "Wszystko dobrze Mamuś, z gardłem chyba pojadę jutro dziś się nie udało... " Moja mama zaczyna płakać ... "Jak to wszystko dobrze? Przecież dzwoniłam i Karolina mówiła, że jesteście w szpitalu..." spoglądam na Karo, która ma coraz większe oczy i wpada na to, że pomyliła mamy i rozmawiała z moją... zaczynam uspokajać moją Marysię Kochaną, tłumaczyć, że miała o niczym nie wiedzieć, że wszystko w porządku, i że ma się nie martwić. Moja biedna mama skołowana, wystraszona wyrzuca tylko jeszcze na koniec że: "Karo musiała być strasznie zdenerwowana, bo mówiła coś o twoich błędach technicznych, że siadasz na tyłach, i że szybko się wywracasz..." Śmieję się, żegnam moją mamę      i odkładam słuchawkę. Karo zaczyna mnie przepraszać, tłumaczyć że była jeszcze w szoku, i że jej się mamy pomyliły... mówię że nic nie szkodzi i zaczynam pękać ze śmiechu. Dojechałyśmy do domu, wypiłyśmy 2 litry wina i poszłyśmy spać :) Następnego dnia wyjaśniam mojej kochanej mamie skąd to zamieszanie, tłumaczę, że Karo mówiła o tej drugiej Idze i jej umiejętnościach narciarskich... obie turlamy się ze śmiechu, moja mama jest już spokojniejsza.

Czy jest mi smutno? Tak. Czy ryczałam jak bóbr? Tak. Czy myślę co by było gdyby? NIE! Szukam pozytywów. Wiem, że gdyby mnie noga nie przykuła do łóżka to nadal nie mogłabym podleczyć gardła, które jest na wykończeniu. Momentami tracę głos prawie całkowicie. Zapalenie krtani to nie przelewki. Teraz mam czas na leki, wygrzanie się, wykurowanie wszystkich zaległych schorzeń, udzierganie czap, które chciałabym podrzucić do sklepów- planowałam to już od dawna ale non stop sprzedawały się te rzeczy które przygotowałam. Mam czas wreszcie coś napisać, złapać oddech i docenić to co mam. Takie jest życie, cieszę się, że miałam w tym wszystkim tyle szczęścia i że mogłam poznać bliżej panów policjantów ;) Wiem też jedno. Mam najwspanialszą przyjaciółkę na świecie!!! Każdemu życzę takiego przyjaciela, który rzuci wszystko, zorganizuje pomoc, pocieszy, będzie służył silnym ramieniem i uśmiechem. Karolina... nie wiem co bym bez Ciebie zrobiła! W tym całym zamieszaniu byłaś dla mnie takim promykiem nadziei, dzięki Tobie nie zesrałam się ze strachu, a pobyt w szpitalu będę wspominała jak kolejną barwną przygodę ;)

MY BEST FRIEND :)


PS. Karo, ale nie przynoś mi już nutelli na pocieszenie, bo mi dupa urośnie i wina, bo się zapijemy ;)

PPS. Io Iga, ho sfiga- jestem Iga, mam pecha ;) Fakt, że słowo pech po włosku zawiera moje imię chyba nie wróżył nigdy zbyt dobrze...