czwartek, 26 czerwca 2014

Lato zamknięte w słoiku...przecier z dzikiej róży

Nie wiem jak Wam, ale mnie lato kojarzy się z intensywnymi zapachami i barwami. Właściwie zaczyna się już wiosną od bzów, potem feerią barw raczą Nas rododendrony, a zapachem urzeka jaśmin, dziki bez czarny i róże. Te ostatnie wręcz zniewalają magiczną wonią i na dodatek można ją "zapuszkować" i przechować na chłodne zimowe dni. Jest na to kilka sposobów, ale mój ulubiony to ten, którego nauczyła mnie moja mama.

z tego gatunku wychodzą najlepsze przetwory, ale każdy inny również się świetnie nadaje


Przecier z płatków dzikiej róży

Składniki (ilość na mały słoiczek)
duży kubek płatków dzikiej róży (oczywiście w miarę mocno wypełniony/upchany)
3/4 kubka brązowego cukru
sok z 1 cytryny lub limonki

Płatki stopniowo wsypujemy do makutry, zasypujemy cukrem i ucieramy, ucieramy, dodajemy sok z cytryny...dalej ucieramy, aż powstanie cudownie pachnąca, intensywnie różowa masa. Jeśli nie mamy makutry możemy skorzystać z dobrodziejstw techniki i zblendować cukier z płatkami, ale podczas tego procesu "ucieka" z miski trochę magii.Całość przekładamy do wyparzonego słoiczka, zakręcamy, opisujemy i odkładamy w chłodne miejsce. 

Jak zapewne zauważyliście przepis obfituje w cukier, dlatego ja takiego przecieru używam jedynie jako dodatku, np. do budyniu, rozcieńczam w wodzie i skrapiam nim ciasto, mieszam z inną konfiturą niskosłodzoną,  zastosowań jest wiele, powstają w zależności od potrzeby. Wy jeśli nie musicie liczyć kalorii możecie z takim przecierem zrobić pączki... ale tego już nie skomentuję;)

do przygotowania takiej ilości potrzebujemy podwójnej porcji składników

Vege kotlety

Mimo złego humoru muszę coś gotować, żeby Filip nie schudł, bo to mnie dobije. Poza tym jak szaleję w kuchni to zapominam o całym świecie.
W związku z tym "ukulałam" ostatnio "kotlety vege". Muszę przyznać, że wyszły smakowite i całkiem nieźle zastąpiły mięcho.

Składniki:
1kg ziemniaków
2 średnie marchweki
3 łyżki razowej mąki
2 jajka
1 duża cebula
sól i pieprz
razowa mąka do obtaczania
oliwa z oliwek do smażenia


Ziemniaki i marchew obieramy i gotujemy w lekko osolonej wodzie. Cebulę kroimy w drobną kostkę i podpiekamy na posmarowanej tłuszczem patelni, zdejmujemy z ognia gdy nabierze złotego koloru. Ugotowany warzywa przestudzamy i przepuszczamy przez praskę do ziemniaków albo ucieramy na tarce, dodajemy cebulkę, jajka, przyprawy i na końcu mąkę. Całość dokładnie mieszamy. Rozgrzewamy patelnię delikatnie posmarowaną oliwą i układamy na niej kotlety obtoczone w razowej mące. Opiekamy z obu stron na złoto i voila!
Podajemy z sałatką ze świeżych pomidorów lub innych sezonowych warzyw i ze śmietaną lub w wersji light z jogurtem naturalnym.

A na deser świeży sok z marchwi, imbiru, gruszek, jabłek i cytrusów. Przeziębieniom mówimy NIE!

Zdrowie z natury!

środa, 25 czerwca 2014

W morskiej kipieli

W życiu jak na giełdzie po hossie przychodzi bessa...niestety... Nie będę tu wylewać żali, bo staram się unosić na powierzchni wody, a marudzenie powoduje, że ta paradoksalnie życiodajna ciecz, zaczyna zalewać mi usta, oczy, uszy i w rezultacie idę na dno.  Muszę utrzymać się na szczycie tej fali złego nastroju, który przypłynął wraz z całym Tsunami niefortunnych zdarzeń. Oczywiście spodziewałam się tego, bo zawsze gdy mam mdłości z radości musi się coś zesrać. Przepraszam, za tak przyziemne określenie, ale ono tak idealnie tu pasuje.
Przy życiu trzyma mnie tylko stara zasada, że przed burzą jest parno, potem wali piorunami, a na koniec znowu świeci słońce. To czekam, aż jakiś silny podmuch wiatru przegoni czarne chmury, nawet mu pomagam, dmucham z całych sił, mimo płynących strumieniami łez.
Wiem, że mi przejdzie, wszystko się ułoży, babcię "posklejają", Barta zoperują, a rodzice jednak przyjadą. Zabiorę ich w moje ulubione miejsca, będziemy leżeć razem w trawie, włóczyć się po starym mieście, a potem spalę ich bilety powrotne i zostaną tu ze mną na zawsze. Wybudujemy sobie dom, obok postawimy saunę i jak rodowici Szwedzi będziemy w niej spędzać leniwe popołudnia. Zabrzmiałam teraz jak jakaś psychopatyczna nastolatka z badziewnego amerykańskiego horroru. Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna, mało tego jestem z tego dumna!
Chociaż czasem naprawdę żałuję, że moja mama kładła taki nacisk na mój rozwój emocjonalny. Chyba łatwiej jest być zimną suką, przeć do przodu jak taran i nie oglądać się za siebie, albo chociaż być durniem, nieświadomym niczego. Tylko czy życie wtedy ma jakiś smak? Nie jest przypadkiem jałowe, bezbarwne i tylko z wyglądu przypomina bezę? Nawet jeśli właściciel takiego bytu uważa, że ma na talerzu rarytasy, to czy aby na pewno nie zajda się otrębami, w przekonaniu, że to tort czekoladowy? Skoro nigdy nie próbował czegoś innego to czy może być tak samo szczęśliwy jak ktoś kto próbuje każdego smaku z palety i nie raz nadział się na żelki o smaku wymiocin?
Zawsze pocieszał mnie fakt, że jeśli cham jest szczęśliwy to nawet w 1% nie odczuwa radości tak jak ja. To może okrutne, ale skoro on o tym nie wie, to czemu ja mam sobie taką myślą nie ulżyć? Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że może ja czuję szczęście każdą komórką ciała, ale za to smutek przeszywa mnie aż do szpiku kości. Musi być równowaga w przyrodzie. Potrzebni są wszyscy ludzie, bo inaczej świat stanąłby w miejscu, a ja chcę żeby kula ziemska była karuzelą, mimo tego, że nienawidzę wesołych miasteczek.






środa, 18 czerwca 2014

Człowiek to świnia!

Zdaje się, że wykrakałam wege kryzys. Zaledwie kilkanaście godzin temu wspomniałam, że dzielnie się trzymamy i już prawie miesiąc nie jemy mięsa, a już dziś mój luby dał mi do zrozumienia, że go to wkurza. Powinnam się była zorientować już wczoraj, gdy podczas jedzenia obiadu ostentacyjnie zaczął grzebać w talerzu i z przekąsem zapytał: a jakie my tu mamy mięso? Nie przejąwszy się zbytnio odrzekłam: takie z Nibylandii? Smakuje Ci?? Oczywiście po krótkiej chwili zapytałam, czy bardzo tęskni za krwawą rzezią na talerzu, a on zaprzeczył, więc zbytnio się tym nie przejęłam. To był błąd!!!
Dzisiaj, gdy sytuacja się powtórzyła i doprowadziło to do sprzeczki obiecałam, że ugotuję obiad, w którego skład będzie wchodził indyk. To musi F. usatysfakcjonować, ja innego mięsa nie uznaję, świni ani krowy nie tykam już od dawna! Jak mu się nie podoba to musi iść do knajpy, albo zakasać rękawy i samemu coś upichcić.
Może to okrutne dzielić zwierzęta na te "jadalne" i "niejadalne", ale jakoś muszę sobie radzić. Życie to sztuka kompromisów, a związek już w szczególności. Oczywiście mogłabym ugotować dwa obiady, ale czy ja wyglądam na masochistkę i cholerną PPD (Perfekcyjna Pani Domu)?? Ja wiem, że ten indyk, który trafi do Nas na stół pewnie nie pochwalałby moich decyzji, ale panie indyku, ja będę pana przeżuwała z pełnym szacunkiem. Na swoją obronę mam tylko to, że niektórzy jedzą mięso prawie codziennie, a my tylko dwa razy w miesiącu. Wiem, że się usprawiedliwiam, ale czuję się z tym podle i nic na to nie poradzę! Już słyszę jak tłum skanduje: hi-po-kry-tka!!! 


wtorek, 17 czerwca 2014

Pizza- przepis prosto z włoskiej kuchnii

W związku z tym, że nadal nie jemy mięsa ( była jedna wpadka, ale wróciliśmy na właściwy tor ) urozmaicamy sobie jedzenie w każdy możliwy sposób. Rozłupujemy kokosy, pieczemy ananasy i inne frykasy, a w weekend naszły nas smaki na pizze, a że odkąd jeździmy regularnie do Włoch obiecaliśmy sobie, że już nigdy nie zamówimy podróby w jakiejś tam "telepizzy", to musieliśmy ją jak zwykle ukulać sami. Od lat korzystamy z fajnego przepisu, który można obejrzeć na stronie Giallo Zafferano. Warto zwrócić uwagę na ilość mąki, z której nasza Włoszka przygotowuje ciasto, jeśli nie zamierzamy wykarmić całego pułku to radzę zrobić z połowy, albo nawet z 1/3 składników.



My wykorzystujemy:
2 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżeczkę cukru
10 gramów soli
20 gramów drożdży
350 gramów mąki
200ml H2O
(jeśli lubicie pizzunię na prawdziwie cienkim cieście, to z tych składników wystarczy Wam na dwie duże okrągłe)

Przygotowanie:  Pasta per la pizza

Reszta to już łatwizna, kroimy mozzarelę, blendujemy pomidory z przyprawami, szykujemy nasze ulubione składniki.



Gdy mam czas sos pomidorowy robię według przepisu mojej mamy, nim też smaruję spód pizzy.
Potrzebujemy:
2-3 ząbki czosnku
1 łyżkę oliwy z oliwek
3-4 łyżki przecieru pomidorowego
przyprawy: oregano, bazylia 
sól, pieprz, cukier- gdy pomidory były kwaśne

Czosnek kroję w plasterki i wrzucam na rozgrzaną patelnię posmarowaną oliwą. Gdy czoch się zarumieni wrzucam przecier, który delikatnie przypiekam. Na koniec wlewam pomidory, doprawiam do smaku i gotuję na małym ogniu aż sos zgęstnieje.

Piekarnik rozgrzewamy na maksa!

Uważajcie, bo tak przygotowana pizza w mocno rozgrzanym piekarniku jest gotowa bardzo szybko:)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Białe noce

Wreszcie gdy udało Nam się położyć z Filipem jak już było ciemno i zanim znów zaczęło świtać, to akurat musi być cholerna pełnia. Nie wiem jak Wy, ale ja, kiedy księżyc przyjmuje postać "dupnej" kuli do kręgli nie mogę zmrużyć oka. Próbowałam już wszystkiego, liczenia owiec, wciskania się Filipowi pod pachę, "jogowo-buddystycznej" mantry na bezsenność. Swoją drogą nie wiem czy to znacie. Nie mam pojęcia jak ta metoda się nazywa, ale przyznam, że mnie, nie raz już pomogła. Mianowicie polega ona na tym, że zaczynamy w myślach usypiać nasze części ciała. Rozpoczynamy od tych najbardziej oddalonych od głowy. Tok myślenia ma mniej więcej przebiegać tak: mój duży palec u prawej nogi zasypia, wszystkie kolejne też, zasypia podbicie, pięta, cała stopa, staw skokowy, brzuchaty łydki, piszczel...w tym miejscu powtarzamy to samo z drugą kończyną, po czym wracamy do pierwszej i kontynuujemy...zasypia moje prawe kolany, więzadła krzyżowe, czwórki, krawiecki, gluteusy... potem znów zmiana strony...każdy oczywiście używa nazewnictwa jakie jemu odpowiada, tu panuje pełna dowolność. Ja oprócz dzisiejszej nieszczęsnej nocy nie doszłam nigdy powyżej pasa, za to dziś nadrobiłam straty...przeleciałam przez włosy ze 3 razy. W końcu się wkurzyłam i jestem TU! Muszę tą moją energię jakoś wykorzystać. Pytanie tylko jak?
Ulotki i wizytówki zaprojektowane i zamówione, metki, materiały i inne dupersznity też, blog podróżniczy założony, nota bene zapraszam http://bikeandsoul.blogspot.se/  Wszystkie pomysły, które przyszły mi ostatnio do głowy są w trakcie realizacji lub bez pomocy Filipa nie jestem w stanie popchnąć nic do przodu. 
Nawet szydełkować nie mogę, bo wykorzystałam już każdy centymetr włóczki, który miałam w domu,
a dostawa jest dopiero w drodze.
Skoro już nie śpię i zawracam Wam gitarę to, pochwalę się jaką akcję promocyjną przygotowałam i zaplanowałam na najbliższe dni. Udziergałam 200 kolorowych serduszek, do których przymocowałam karteczki z logo BIKEandSOUL i hasłem zachęcającym do odwiedzenia naszej strony. Wygląda to mniej więcej tak:


Jutro planuję ruszyć w miasto i ozdobić w ten sposób rowery miejskie w samym centrum. Trzymajcie kciuki!
Jeśli przychodzą Wam do głowy inne ciekawe pomysł promowania siebie to proszę, podzielcie się nimi ze mną, proszę, ładnie proszę:D  Ja już w moim mniemaniu zrobiłam wszystko co w mojej mocy. Napisałam do szwedzkich blogerek (dzięki Aga za podpowiedź), śledzę targi i wydarzenia związane z rękodziełem, kręcę się po mieście na moim magicznym rowerze, daję się zaczepiać i fotografować przechodniom, założyłam tematycznego bloga, zaczynam mentalnie się przygotowywać do stworzenia startup'a, tworzę listę miejsc, w których zostawię ulotki lub, z którymi nawiążę współpracę... no błagam co jeszcze mogę zrobić??!!
Wyspać się i działać!!!










poniedziałek, 9 czerwca 2014

Co robi student kiedy rano wstaje? Ogląda Teleexpress!

Ależ miała przygód ostatnio! Chyba Igowa szczęśliwa passa wróciła. Muszę przyznać, że tęskniłam za tą moją mocą przyciągania pozytywnych zdarzeń. Myślałam, że to już nie wróci, że gdzieś to zgubiłam, albo ktoś mi to zabrał, a to zwykła przerwa w dostawie była, żebym się czasem nie porzygała z nadmiaru przyjemności. Niesamowite, że życie samo to reguluje, wszystkich obdziela równo i tylko od Nas zależy co z tym dalej zrobimy. Nic Wam nie mówiłam, bo trochę się bałam, że tak już mają dorośli, że szczęśliwy traf to wspomnienie z dzieciństwa, a tu taka niespodzianka. Wiem, że brzmię nieco trywialnie, wręcz arcybanalnie i pewnie to tylko jakieś dziwne zaćmienie, chwilowa euforia, ale co mi tam, cieszę się to się podzielę.
Po tym wstępie pewnie się spodziewacie, że wygrałam w totka albo odziedziczyłam fortunę, a ja zwyczajnie miałam cudowny weekend. Zaczęło się już w piątek. Filip miał wolne, więc cały dzień włóczyliśmy się na rowerach po mieście, wieczorkiem piwko w parku nad zatoką, przytulańce i taka fala dobrego humoru, że aż mojego lubego zaraziłam tym moim rechotem. Normalnie turlałam się po trawniku, jak pijany ze szczęścia zając. Żeby nikomu nie przyszło do głowy, że to tak po tym piwie. Przypominam, że tu alkohol jest reglamentowany i nam z Filipem jeszcze nigdy nie udało się kupić trunku, który miałby powyżej 3,5%!!!!!!!!!!!! Jak my do tego "monopolowego" docieramy to zawsze jest już zamknięte. Przez co jesteśmy skazani na piwo z marketu, które jest takie słabe, że żeby się nim upić trzeba, mieć pęcherz jak u słonia, albo pić w toalecie. Już słyszę głosy dobiegające z tłumu: "zawsze możecie iść do knajpy..." noooooooo możemy, nawet czasem chodzimy, ale przy tych cenach na jednym piwie się kończy:P 
Po piątku jak to zwykle bywa, przyszła sobota, a właściwie przybiegła, bo tak Nas wciągnął świat internetu, że ocknęliśmy się dopiero o 17:00. Już miałam marudzić, że jesteśmy beznadziejni, że przesiedzieliśmy cały dzień na tyłkach w domu, a było tak pięknie. Zamiast tego, narobiłam rumoru, wyrwałam F. z transu, wskoczyliśmy na rowery i pojechaliśmy w plener. Wdrapaliśmy się na skały nad jedną z zatok i napawaliśmy się widokami. Fif trzaskał zdjęcia, ja dziergałam serducha na moją akcję promocyjną (o tym następnym razem), gdy nagle na niebie zaczęła pojawiać się tęcza. Z minuty na minutę robiła się coraz mocniejsza, aż wreszcie stał nad nami cały kolorowy rogal, a nad nim migotał drugi, a my siedzieliśmy pod kocem w strugach deszczu i na dodatek japy nam się śmiały.
Oczywiście to nic nadzwyczajnego, zwykłe rozszczepienie światła, zjawisko optyczne bla bla bla no sorrryy ale ja tym razem mogłam ją prawie pogłaskać, przytulić, polizać!!! Jak przestało lać to nawet sobie trzasnęłam fotkę, a co!!! Mało tego, jak tylko przestało padać, na niebie zaczęły się pojawiać balony!!!Dużo!!!
W radosnym uniesieniu wróciliśmy do domu i włączyliśmy film... Grand Budapest Hotel... polecam, świetna obsada, cudowny klimat, "makabryczne poczucie humoru", dobre kino!


No i wreszcie niedziela. Wstaliśmy o świcie, czyli w południe, wsunęliśmy śniadanie, czyli obiad i ja popędziłam na moim "bicyklu" do centrum, bo umówiłam się z koleżanką na kawę. Tak, mam tu koleżankę, jedną, ale za to jaką!!! W tym miejscu pozdrowienia dla Klaudii :) Usiadłyśmy sobie w knajpce w ogrodach królewskich  i oddałyśmy się pogawędce. Później były sklepy i pamiątkowe zdjęcie, na potrzeby którego odstawiłam mój rower pod jedną z wszechobecnych w tym mieście rzeźb. Po chwili, gdy uwieczniłyśmy już nasze radosne pyski na "kliszy", poszłam po moją maszynę. Przyspieszyłam kroku, bo zauważyłam, że kilka osób zaczyna pozować pod nieznanym mi posągiem i martwiłam się, że mój jednoślad im przeszkadza. Porwałam rower i ruszyłam w stronę koleżanki. Za sobą usłyszałam tylko jęk zawodu, więc odruchowo zerknęłam na grupę ludzi, którą zostawiłam w tyle i dostrzegłam, że zgromadzeni pod rzeźbą turyści się rozchodzą, bo pozowali do zdjęcia z rowerem, a nie z jakimś tam marmurowym królem!!! Przez chwilę poczułam się wyjątkowa, ale zaraz mi przeszło, bo stwierdziłam, że chyba jednak mam coś z głową i mi się wydawało. Nie musiałam długo czekać, żeby zagadka sama się rozwiązała. Pożegnałam się z Klaudią, wróciłam do domu i wyciągnęłam Filipa na małą przejażdżkę po centrum. Przystanęłam w moim ulubionym miejscu, żeby cyknąć zdjęcia nowym wytworom mojego szydła...
 ...a  po chwili, gdy chciałam zabrać swojego "składaka", podeszły do mnie dwie babeczki i jedna z nich zapytała czy może zrobić mu zdjęcie. Oczywiście przytaknęłam, a gdy tylko doszłam do siebie poprosiłam, żeby weszła na moją stronę i... ona już na niej była i polubiła! Teraz Wasza kolej!!!!  http://www.bikeandsoul.com/  Kto tego jeszcze nie zrobił ten parówa:P



niedziela, 1 czerwca 2014

Biszkoptowy tort truskawkowy

Jeśli chcecie upiec biszkopt ze zdjęcia i właśnie po to czytacie ten wpis, to zanim przejdziecie dalej, skoczcie do lodówki i wyjmijcie 7 jaj, bo żeby nam wszystko wyszło jak należy to jaja powinny mieć temperaturę pokojową.

Za co wszyscy kochają biszkopt?? Nie wiem, ale wiem dlaczego ja go lubię:D Po pierwsze i najważniejsze, do jego zrobienia nie potrzebujemy ani grama tłuszczu, mam na myśli oczywiście samo ciasto. Po drugie ilość cukru możemy ograniczyć do minimum i po trzecie świetnie do niego pasują owoce!

Składniki na biszkopt:
7 jaj
1 szklanka mąki ( ja daję 1/3 kukurydzianej i 2/3 pszennej- nie byłabym sobą, gdyby czegoś nie zmieniła)
1/2 szklanki cukru trzcinowego ( dosładzam całość stewią lub słodzikiem, zależy co mam w domu)
 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia, wiem że to małe oszustwo, ale nie lubię ryzyka:P
szczypta soli

Do nasączenia:
sok i skórka z połowy cytryny
sok i skórka z całej pomarańczy
jeśli mamy pod ręką to możemy jeszcze dolać 50ml likieru pomarańczowego:)
dosładzamy stewią lub słodzikiem

Krem:
500ml słodkiej śmietany
słodzimy dowolną substancją w ilości, która sprawia, że nasze kubki smakowe mówią: "stop słodzyczy!"

Dekoracja:
truskawki 1/2 kg
opcjonalnie czekolada, którą rozpuszczamy w 2-3 łyżkach śmietanki (tej do kremu) i maczamy w niej truskawki. Jeśli zdecydujemy się rozpuszczać czekoladę to robimy to w misce zanurzonej w garnku
z gotującą się wodą. Zapobiegniemy w ten sposób przypaleniu czeko!

Przygotowanie:

Odpalamy piekarnik, wycinamy z papieru do pieczenia kółko o wymiarach naszej tortownicy i wykładamy
nim dno. Nie bez kozery zaczęłam od tych czynności, biszkopt nie lubi czekać, gdy masa na ciasto jest gotowa, należy ją od razu przełożyć do tortownicy, którą wkładamy natychmiast do rozgrzanego piekarnika.
Przygotowanie masy zaczynamy od oddzielenia żółtek od białek, białka ubijamy, po czym dodajemy cukier i nadal miksujemy do momentu całkowitego rozpuszczenia się kryształków. Równolegle, o ile pozwala nam na to mikser, ja swój blokuję między ekspresem do kawy i młynkiem, przesiewamy mąkę z solą i proszkiem do pieczenia. Do ubitych białek dodajemy mąkę i roztrzepane widelcem lub trzepaczką żółtka. Całość łączymy delikatnie mieszając. Gdy masa jest już gładka, przekładamy ją do tortownicy i wkładamy do piekarnika.

W czasie gdy biszkopt rośnie i zaczyna pachnieć, w rondelku zagotowujemy sok z cytrusów połączony ze skórkami i innymi dowolnymi dodatkami.
W wolnym czasie możemy też roztopić czekoladę i maczać w niej truskawki.

Po ok 40 minutach wyjmujemy biszkopt (sprawdzamy czy jest gotowy patyczkiem) i odstawiamy go do wystygnięcia. Przeczytałam też, że po wyjęciu naszego ciacha z piekarnika trzeba je upuścić z wysokości kolan na podłogę, żeby zapobiec opadnięciu...nie mam pojęcia czy to działa, ale oczywiście rzuciłam sobie moim ciachem o parkiet, a co! lepiej zapobiegać niż leczyć... nooo dobra to po prostu fajna zabawa:P

Jak już wreszcie biszkopt jest zimy, wyjmujemy go z blachy, ciachamy na dwa placki i każdy z nich obficie zlewamy naszym "sokiem owocowym". W czasie gdy płyny się wchłaniają, ubijamy śmietanę. Wreszcie łączymy wszystkie składniki. Na pierwszy placek kładziemy warstwę śmietany, na nią kładziemy plasterki truskawek, nakrywamy drugim plackiem i całość smarujemy bitą śmietaną. Górę dekorujemy truskawkami z czekoladowymi czubkami:D

Po tych wszystkich zabiegach należy ciacho odstawić na chwilę, ale mnie się to nigdy nie udało i uważam, że wcale mu to nie zaszkodziło:D



Temperatura piekarnika 170 stopni
Średnica mojej tortownicy- 26cm
Czas potrzebny do wykonania ... cóż można się uwinąć w 2h, jak się pominie odstawianie biszkoptu po upieczeniu na kilka godzin i jak się go chłodzi w oknie, w cieniu, w przeciągu...czego w zasadzie robić się nie powinno...