czwartek, 19 grudnia 2013

Przygotowanie do świąt w toku:)

Okazało się, że wydzierganie pledu to była łatwiejsza część planu. Napisanie 18 wspomnień związanych z ukochaną osobą wcale nie jest takie łatwe. Cały tydzień się do tego przygotowywałam, myślałam, notowałam, aż w końcu usiadłam dziś wieczorem i napisałam. Wszystkie 18!!! Oczywiście przy kilku się poryczałam, więc jest szansa, że i ONA się popłacze...Moja Mama... Teraz muszę połączyć to w spójną całość z częścią, którą ma stworzyć mój brat i gotowe. Szkoda, że nie mogę się z Wami tym podzielić, bardzo bym chciała, ale uważam, że to zbyt intymne, tylko moje i już!
Jeśli chodzi o moją głodówkę to wytrzymałam tydzień, coś nie mogę pobić mojego rekordu. Teraz staram się jeść bardzo mało, głównie warzywa, nadal żadnych słodyczy ani alkoholu. Niestety muszę przyznać, że złamałam się dwa razy, raz przed głodówką i raz po, ale to były takie ważne okazje, roczek Anastazji i ogromny dół egzystencjalny. Obiecuję, że teraz już wytrzymam do samej Wigilii.


piątek, 13 grudnia 2013

Autodestrukcja

Ostatnio zauważyłam, że ciągnie mnie do samozagłady. Mam nawet na to dowody: dwa miesiące temu spowodowałam kolizję drogową narażając życie swoje i bliskiej mi osoby. W zeszłym tygodniu zaplątałam się w sznurek leżący na chodniku i wyrżnęłam tak solidnie, że 5 minut płakałam i nie wstawałam z ziemi, a teraz jestem na głodówce i jeśli nie zwariuję z tęsknoty za jedzeniem to sama rzucę się pod pociąg. Przysięgam, że mam ochotę zwinąć się w kłębek na kanapie i ssać kciuk. Zamiast tego staram się jednak wyżyć twórczo i szaleję z szydełkiem, ostatnio zasnęłam nawet z jednym w kieszeni. Zrobiłam już kilka rzeczy, które naprawdę napawają mnie dumą, żeby nie wyjść na chwalipiętę, opiszę tylko jedną z nich, jest to prezent pod choinkę dla mojej mamy. Mianowicie wydziergałam pled, który składa się z 36 różnych kwadratów w bajecznych kolorach. Do tego zamierzam napisać książeczkę, w której będzie rysunek każdego segmentu i obok opisane wspomnienie związane z mamą. Zaangażowałam w to mojego brata, dzięki czemu 18 historii będzie opisanych z mojej perspektywy, a 18 z jego. Jestem taka szczęśliwa, że to wymyśliłam, że na samą myśl o tym podskakuję i klaszczę w dłonie jak małe dziecko. Muszę się szybko zabrać za pisanie, bo do gwiazdki wcale nie zostało tak dużo czasu.


piątek, 6 grudnia 2013

Postne gołębie

Tak jak przypuszczałam gryczane gołąbki były pyszne, tak pyszne, jak zapowiadał to ich zapach. W związku z tym, że należy im się za to nagroda, postanowiłam je ochrzcić i nadać im nowe imię: wróbelki:D Poniżej czym prędzej zamieszczam przepis żeby każdy mógł tych rarytasów spróbować.

GRYCZANE WRÓBELKI:

potrzebujemy:
2 szklanki kaszy gryczanej
4 duże podgrzybki  lub garść suszonych (wtedy zalewamy je dzień wcześniej wrzątkiem i namaczamy)
1 duża cebula
2 jaja
garść siemienia lnianego (w ziarenkach) i otrębów pszennych
natka pietruszki
sól, pieprz, słodka papryka, curry...i co tam jeszcze lubimy
główka kapusty

sos:
 przecier pomidorowy
3-4 drobno pokrojony pomidory lub 1 puszka
2 ząbki czosnku
1 łyżka oliwy z oliwek
sól, pieprz, zioła

nasiona dyni (przypieczone na suchej patelni na złoty kolor)

Kaszę gotujemy, cebulkę drobno kroimy i podpiekamy na posmarowanej oliwką patelni, gdy się zarumieni dodajemy drobno pokrojone grzybki. Gdy kasza będzie sypka, w stylu makaronu al dente odstawiamy ją do przestygnięcia,  następnie dodajemy do niej jaja, "śmieci" (otręby i siemię), cebulkę z grzybkami, przyprawy, pietruszkę. W wolnym czasie lub po przygotowaniu farszu sparzamy kapuchę (pozbawioną wcześniej kłębu), czyli wrzucamy ją do dużego garnka pełnego wrzącej już wody, obgotowujemy i gdy zewnętrzne liście stracą jędrność ściągamy je na talerz, wtedy kapusta wraca do gara i czekamy aż kolejne liście zmiękną. Czynność tą powtarzamy do momentu aż rozbierzemy kapuchę do "majtek". Gdy mamy już gotowy farsz i liście kapusty zaczynamy zawijanie, każdego gotowego wróbla układamy w wyłożonym niepotrzebnymi nam liśćmi kapusty garnku lub naczyniu żaroodpornym, staramy się nasze "ptaszęta" układać ściśle. Całość zalewamy bulionem z dodatkiem wywaru z grzybów, o ile korzystaliśmy z suszonych lub wodą jeśli nie mamy bulionu. Tak przygotowane wróblasy wkładamy na 2h do piekarnika lub gotujemy na małym ogniu.
W między czasie robimy sosik. W rondelku podgrzewamy oliwkę, gdy będzie gorąca wrzucamy rozdrobniony czosnek, podpiekamy na złoto i dodajemy przecier, który również podsmażamy i dopiero wtedy dorzucamy pomidory. Dodajemy wody jeśli jest za gęste, przyprawiamy i zagotowujemy.

Gotowe wróbelki podajemy polane sosem i posypane nasionami:)

Smacznego!

Wróblasy:D ja posypałam całość mieszanką nasion, którą mam zawsze w pogotowiu.

środa, 4 grudnia 2013

Rozporządzenia grudniowe

 Święta coraz bliżej, wszyscy się cieszą, panuję wszechobecne poruszenie i  ekscytacja, a ja oprócz tych wszystkich uczuć jestem dodatkowo przerażona, bo czego w święta jest najwięcej?? Jedzenia! Na dodatek pysznego, pachnącego i najlepszego w całym roku. Oczywiście u mnie większość potraw jest "ulajtowiona", kapusty z grzybami są dwie, z zasmażką i taka saute ( doszłam już do takiej wprawy, że trudno rozpoznać która jest moja, a która mojej mamy), ciacha piekę dla siebie osobno, takie bez cukru, mąki i bez masła, mama zawsze kilka kawałków karpia gotuje dla mnie w warzywach, a do prezentów cała rodzina dorzuca mi egzotyczne owoce zamiast słodyczy. Jednym słowem nasze święta przez lata przeszły rewolucję, a mimo tych wszystkich starań, nie ma szans, żeby i tak każdy z Nas trochę nie przytył. Bo kto zmusi babcię do porzucenia zwyczaju wyrabiania makówek? No ja się pytam kto?? skoro każdy je kocha, a ja najbardziej!!! Kto w święta odmówi sobie kawałka tortu ukochanej mamy, która piecze go tylko raz do roku, bo już z innych okazji go nie robi, bo nie chce kusić tych co nie mogą? Kto w te piękne zimowe dni chce sobie odmawiać?? Ja na pewno NIE! Dlatego tak jak w zeszłym roku zamierzam pościć przed świętami, żeby z czystym sumieniem grzeszyć 24-26 grudnia. Dzięki temu wszystko mi będzie bardziej smakowało, mniej się zmieści do brzuszka i będę jeszcze szczęśliwsza.

Oto moje postanowienia:
1. z dniem 1 grudnia przeszłam w stan hibernacji alkoholowej w skrócie abstynencji, bez obaw tylko do Wigilii.
2. tego samego dnia odstawiłam mięsa w związku z planowaną głodówką przedświąteczną, którą chcę rozpocząć w najbliższą niedzielę i wytrzymać do...jak najdłużej się da;)
3. ustanowiłam też zakaz spożywania słodyczy pod każdą postacią do dnia 24 grudnia w mojej obecności. (za wyjątkiem mojego bezcukrowego biszkoptu, który mam zamiar upiec Filipowi na Mikołaja. Nie pytajcie czemu nie piekę zwykłego ciacha skoro to i tak dla Fifa, to chyba jasne?)
4. postanowiłam również nie zwlekać do ostatniej chwili z choinką. Zwykle pędzimy za 5 dwunasta do sklepu gdzie zostały same ogromne świerki i później nie da się normalnie poruszać po mieszkaniu, bo mamy pół lasu w salonie. Tak bardzo się tym punktem przejęłam, że od wczoraj mam drzewko na balkonie:P Oczywiście w donicy, więc na pewno w świetnej formie dotrwa do Gwiazdki, chyba że je zagłaszczę, bo jest takie śliczne.
5. obiecuję też, że już nigdy nie będę marudziła, że mój luby nie jest taki romantyczny jak faceci z komedii miłosnych, sama spróbuję być taka. Powiem więcej już zaczęłam i napisałam dla Filipa list, który zawiera 125 rzeczy, które sprawiają że kocham go najbardziej na świecie. Jak tak wyliczałam i przelewałam to na papier okazało się, że on jest bardziej romantyczny niż wszystkie te Dżosze Hartnety, Rajany Rejnoldsy i inne Koliny Firfy razem wzięte. Do prezentu dorzucę ciepły szalik, "pyszne ciacho" (cudzysłów ma zasugerować, że Filip czegoś bez cukru nie uznaje za ciasto, a na pewno nie za pyszne:P) i dużego całusa:D Takie w tym roku będą u Nasiexsów Mikołajki:D

Jeśli przyjdzie mi do głowy coś jeszcze to na pewno się z Wami podzielę:) Teraz idę zawijać moje postne gołąbki, nadziewane kaszą. Jeśli będą tak pyszne jak pachną to już jutro zamieszczę TU na nie przepis:)




czwartek, 28 listopada 2013

Fantazjuję sobie, bo TAM mogę robić co chcę!

Pewnie wiecie jak to jest bardzo mocno czegoś chcieć? Ja od niedawna też wiem i nie mam tu na myśli mojego przemożnego pragnienia bycia szczupłym człowiekiem, które uważam jednocześnie za moją zmorę i ocalenie, bo gdy tylko się go wyzbywam to natychmiast tyję, a gdy nie godzę się na taki, a nie inny wygląd mojego ciała to jestem wkurzona. Nie miałam wyjścia musiałam się zaprzyjaźnić z "chęciąBYCIAchudym" i  żyjemy sobie z  w takim pokręconym związku. Jeśli znajdę kiedyś inny sposób na pokonanie moich demonów to z przyjemnością się nim podzielę, bez obaw. Na tą chwilę gonię za innymi pragnieniami
.
Wszystko zaczęło się od tego, że ktoś ze znajomych mnie niedawno zapytał: jak to jest umieć fajnie pisać? W pierwszej kolejności podziękowałam za miłe słowa, bo uznałam to pytanie za komplement. Już po chwili zastanawiałam się właściwie co to znaczy "fajnie pisać"?? Ponieważ mimo szczerych wysiłków moje dwie szare komórki nie spotkały się w czeluściach mojej czachy, odpowiedziałam rozmówcy zwięźle i na temat: nie wiem! Szybko znaleźliśmy inny przedmiot do rozmów, ale ta kwestia nie przestawała mnie nurtować. Nadal nie wiem co to właściwie znaczy, bo ja nie czuję, że "fajnie piszę". Jasne, bywają dni kiedy siadam i sama nie wiem skąd moje palce wiedzą, w które klawisze stukać, a jak później czytam taki tekst to czuję, że napisał to ktoś obcy, no bo ja to bym chyba tak nie potrafiła. Jednak przez większość czasu muszę dłużej się zastanowić zanim coś "nasmaruję" i później to poprawiam, przestawiam, kasuję, "dilejtuję"...i godzinami się zastanawiam czy jak już to przeczytacie to nie przestaniecie tu zaglądać, a kasując tego linka mrukniecie: oj wypaliła się ta Nasiex, co mi się w tym podobało?

Wybaczcie mi ten długi wstęp i tę nutkę egzaltacji, ale moje marzenie jest tak nierealne i boję się, że jak je tu zwerbalizuje to ono się rozsypie, bo jest takie kruche i nieosiągalne. Znowu robię się patetyczna, przepraszam kurde! Po prostu muszę to tu nagryzmolić: pragnę napisać książkę, ale tak cholernie bardzo bym to chciała zrobić, że aż nie potrafię zacząć. Tak się skupiam na tym żeby wymyślić jakiś ciekawy temat, zakręconą fabułę, interesujących bohaterów, że aż mi wywiało wszystko z głowy i słyszę jak wiatr hula po mym pustym czerepie. Jedyne co mi przychodzi do głowy to pisać tak jak teraz o swoich przygodach, przemyśleniach i uczuciach, spisywać każdą ciekawą myśl czy anegdotę. Tylko powiedzcie mi proszę czy to ma sens, bo ja już nie wiem?

Może jednak powinnam zostać przy blogu, skończyć z fantazjowaniem na temat bycia pisarką, która mieszka w hotelu w Nowym Jorku i w ciepły piątkowy wieczór do jej drzwi dobija się Mr Smith, naczelny redaktor jakiegoś szalenie popularnego wydawnictwa. Elegancki gość wścieka się szarpiąc za klamkę i wykrzykuje, że nie dostał mojego maszynopisu i mnie zwalnia! Gdy w końcu wywarza drzwi, wpada do pokoju i znajduje mnie siedzącą na łóżku, zawinięta w patchworkowy pled z butelką whisky pod pachą i mamroczącą przez sen: potrzebuję jeszcze tydzień żeby skończyć kolejną powieść, bo moja wena poszła na spacer do Central Parku. Rano wena wraca, ja wyskakuje z rozciągniętego kardigana, kończę powieść i ona staje się bestsellerem:D:D:D
Miło jest pomarzyć...


 
Pierwszy egzemplarz...



Moja powieść dociera do Azji...















I nawet psy ją kupują?

środa, 20 listopada 2013

Burakowe love

No i znów przyszła jesień i w moim kochanym warzywniaku królują pachnące buraczki i jędrny szpinak. W związku z tym, właśnie te warzywa goszczą na naszym stole prawie codziennie. Nie pytajcie jak to znosi Filip, bo już przestał nawet komentować moje kuchenne wariacje. Zjada co mu nałożę, wyciera buzię, a kilka minut później pałaszuje kromale z majonezem i serem żółtym.
Dziś nie będę rozpisywała się na temat moich ostatnich przeżyć, bo działo się tak wiele, że muszę najpierw usiąść i się zastanowić od czego zacząć, obiecuję, że to zrobię w najbliższym czasie, gdzieś między burakiem i szpinakiem i podzielę się z Wami moimi przygodami.
Dziś moją misją jest rozkochanie Was w buraczkach:D Zamieszczę prosty przepis na przystawkę z "bordowym prostakiem" w roli głównej, a następnym razem na zieloną zupę, gdzie ten sam aktor zagra rolę drugoplanową. Dziś nie zdążę opisać obu, bo jakiś niedźwiedź warczy z gawry, żeby wyłączyć tą elektronikę, zgasić światło i iść w kimę;)

Carpaccio z buraka

0,5kg buraków
paczka ruccoli lub roszponki
pół szklanki orzechów i nasion (np taki mix: orzechy włoskie, nasiona słonecznika i pestki dyni)
parmezan
sól, pieprz, cytryna
2-3 łyżki oliwy z oliwek 

Buraki obieramy, myjemy, układamy w naczyniu żaroodpornym, oprószamy solą i skrapiamy oliwą. Po tych kilku zabiegach wkładamy je na 1,5h-2h do piekarnika nastawionego na 200 stopni, grzanie góra i dół. W między czasie oglądamy film i łupiemy orzechy, które później wraz z nasionami prażymy na suchej patelni.
Myjemy ruccole/roszponkę, która zanim dojdą buraczki obeschnie trochę na durszlaku, a my w tym czasie wyciskamy do kubka sok z połowy cytryny, dodajemy oliwę, sól i pieprz, mieszamy i mamy gotowy sosik sałatkowy. Gdy wszystkie składniki są już gotowe, na talerzu rzucamy dużą ilość zieleniny, na to układamy buraki pokrojone w plastry ( nie muszą być cienkie, każdy wedle uznania, ja np lubię takie grubaski), posypujemy wszystko mieszanko nasion i orzechów, polewamy sosikiem i na samą górę ścieramy odrobinę parmezanu...mniam Obiecuję, że nie pożałujecie:D


 
Carpaccio burakowe:D







wtorek, 22 października 2013

Warzywne reggae

No i znów się nie udało, nie wiem jak niektórzy to robią i nie jedzą ponad dwa tygodnie?! O tych "hardkorowcach" którzy wytrzymują o samej wodzie miesiąc już nie wspomnę. Ja nawet do 10 dni nie dotrwałam. Znów wymiękłam podczas 9 doby. Na pocieszenie powiem, że nie poddałam się zupełnie, po prostu płynnie przeszłam na głodówkę warzywną, czyli jem tylko produkty z tej grupy spożywczej i mam nadzieję, wytrwać w tym postanowieniu co najmniej dwa tygodnie. Pewnie co poniektórzy z Was już współczują mojemu biednemu partnerowi, ale bez obaw, wyjechał i tam gdzie jest z głodu na pewno nie umrze:) Zresztą tym razem naprawdę nie miał powodów do narzekań. No może za wyjątkiem pierwszych trzech dni, gdy byłam wściekła, wręcz zrozpaczona rozłąką z jedzeniem co objawiało się wrogością, agresją, aktami przemocy, wyzwiskami, płaczem i takimi tam jeszcze drobiazgami. Za to natychmiast gdy "jedzeniowe delirium tremens" ustało zaczęłam wynagradzać mu te złośliwości pysznymi obiadami. Pierwszy raz gotowałam podczas głodówki, nie wiem jak to zniosłam, ale się udało, a Filip pierwszy raz nie schudł razem ze mną:P
Korzystając z okazji, chciałam uspokoić wszystkich, których niepokoją moje głodówki. Podczas wizyty u mojej genialnej pani endokrynolog przyznałam się do moich postów. Pewnie niektórzy z Was nie uwierzą, ale pani doktor nie miała nic przeciwko, uważa że to bardzo zdrowe, chociaż podkreśliła, że z punktu fizjologicznego lepiej całkowicie nie pozbawiać pracy jelit, szczególnie przy tak fatalnym metabolizmie jak mój. Poradziła mi żebym miksowała warzywa z jakimś owocem i wypijała je w formie takiego gęstego koktajlu, który podtrzyma pracę jelit podczas postu. Dla zainteresowanych, a wiem że są tacy;) dostałam też tablety na tarczycę, która ma jakieś tam dziwne twory w sobie, guzy, torbiele, jamochłony i inne. Lek ten ułatwi mi trochę odchudzanie, co ma pomóc w wyjaśnieniu poziomu testosteronu w moim organizmie. Mam go tyle, że mogłabym obdzielić nim ze trzech chłopów i byliby bardziej męscy od Rambo. W każdym razie jeśli wraz z sadłem, którego mam się pozbyć spadnie poziom tego mało kobiecego hormonu, to znaczy, że był to testosteron związany z tłuszczem, ale jeśli jego poziom nie spadnie mimo spadku masy mojego ciała to będę musiała się położyć i się badać, bo potwierdzi to nieprawidłową pracę nadnerczy. To tak w telegraficznym skrócie. Oczywiście nie zostałam odesłana tylko z receptą, już po chwili siedziałam w gabinecie pani dietetyk, która też zachwalała głodówki i sama podsunęła mi tą warzywną, z której mogłam zrezygnować ze względu na mój trwający już post, ale stwierdziłam, że dla lepszego efektu połączę obie i zobaczymy co się będzie działo:P Jak zacznie mi się pojawiać trzecie oko na środku czoła albo drugi kciuk to natychmiast dam znać:)
A tak z innej beczki to po miesiącu nerwowego biegania do skrzynki pocztowej, wreszcie przyszła moja długo oczekiwana paczuszka, a w niej mój "wypocony" medal. Ośrodek Sportu w Bytomiu dotrzymał słowa i dostarczył mi moją nagrodę. Lepiej późno niż wcale:D


Nareszcie!!!

środa, 16 października 2013

Powrót Jedi i Superbohater!

Jednym słowem jest moc. Pierwszy raz przechodzę to moje głodowanie tak jak to opisują w mojej książce.  Jedzenie 3 dnia w zasadzie przestało mnie interesować, tym razem nie żułam przez sen poduszki, ani nie podgryzałam w nocy Filipa, nie miałam też ochoty zniknąć z powierzchni ziemi, ani wyrywać drugiego śniadania dzieciom na ulicy. Dolegliwości fizyczne typu ból głowy czy uczucie zimna też minęły szybko. Tylko jedno się nie zgadza. Jak myślę o tym co bym zjadła jak już skończę głodowanie, czyli za jakieś dwa tygodnie, to wcale nie mam ochoty na tą moją zdrową kuchnię. Mam smaka na hamburgera, frytki, pizze, kiełbachę, hot doga, karczek...a podobno ma mnie od takich rzeczy odrzucać. Mam jednak nadzieję, że mi przejdzie, bo chciałam zaprowadzić pewne zmiany w moim odżywianiu. Myślałam, że już niewiele mogę zmodyfikować, ale doszłam do wniosku, że muszę popracować nad tymi 5 posiłkami dziennie, bo co z tego że jem lekko i zdrowo, skoro tylko dwa razy w ciągu dnia i duże porcje. To niestety jeszcze bardziej spowalnia metabolizm, bo układ pokarmowy się "wyłącza" podczas długich przerw, a gdy go stymulujemy częściej to cały czas jest na wysokich obrotach i nie trzeba go "rozkręcać". To tak w skrócie dla tych co nie wiedzą;)

W związku z tym, że wczoraj August Jakubik, dobiegł do Watykanu, przebiegając tym samym 1590km w ciągu 23 dni, chciałam na łamach mojego skromnego bloga się tym Człowiekiem pozachwycać. Dla jasności to wychodzi prawie 70km dziennie!!! Czy Wy to rozumiecie??!! Bo mnie się to w głowie nie mieści, chociaż uważam się za osobę o szerokich horyzontach. Podobno superbohaterowie są tylko w filmach i komiksach, a tu proszę jeden wyskoczył z ekranu i zasuwa po Europie. Polak...Nadczłowiek...no po prostu nie wierzę. Ja rozumiem, że można przebiec maraton i to już jest wyczyn, zrozumiem jeszcze, że można brać udział w biegach 24godzinnych, 48godzinnych i nie umrzeć, gdzieś jeszcze w mojej głowie się zmieści 100km ciurkiem, 200km też ogarnę, ale 1590km??!!! To już przekracza możliwości mojego mózgu!! August coś Ty jadł jak byłeś mały? Dzięki takim ludziom, którzy przekraczają możliwości ludzkiego organizmu, aż chce się żyć i łamać swoje ograniczenia. Dziękuję Trenerze, Mistrzu, Mentorze.



poniedziałek, 14 października 2013

Ich habe Hunger, w wolnym tłumaczeniu armagedon:D

Ha! Pewnie myśleliście, że już sobie odpuściłam to głodowanie. A tu niespodzianka, nie jadłam niczego już cztery doby i tym razem wytrzymam jeszcze dłużej niż ostatnio. Skąd ta pewność? Bo jestem wściekła i ta złość doda mi sił! Naprawdę jestem "wpieniona" do kwadratu, ale tak bardzo, że aż dziw bierze, że moje komórki tłuszczowe same nie pouciekały, albo przynajmniej się nie pokurczyły ze strachu. A co taką spokojną obywatelkę tak wkurzyło? A to, że całe wakacje się katowała, jadła tylko śniadania (żeby nie skłamać to przyznaję, że gdy do drugiego dania były surówki moje przyjaciółki przynosiły mi je do pokoju lub na pomost, gdzie chowałam się w porze obiadu i wsuwałam je z radością) co drugi dzień biegała, codziennie prowadziła zajęcia dla dzieci od 9 do zmierzchu, wieczorami piła tylko wino i to sporadycznie, czasem coś podjadała ale kurde natychmiast starała się to wybiegać, wyćwiczyć, wypływać, wytenisować, wyrowerować, wyskakać....no po prostu stawałam na głowie żeby schudnąć i NIC!!! W ramach "promocji wakacyjnej" jeszcze przytyłam. Normalnie miałam ochotę wybuchnąć, byłam tak sfrustrowana, że już sama nie wiedziałam co ze sobą zrobić.
Jak zwykle na ratunek znów ruszyli moi rodzice. Moja Mama nie mogła zrozumieć jak moje ciało mogło nie schudnąć?! Podczas gdy się tak "dziwowała" oczywiście zauważyła jaka jestem zmęczona i zdesperowana. Co Ją jako dobrą ( a w zasadzie Najlepszą ) Mamę zmartwiło i czym prędzej podzieliła się swoimi troskami ze swym małżonkiem aka moim Tatinkiem. W wyniku czego okazało się, że mój tata poznał jakiś czas temu światowej sławy panią doktor endokrynologii i jest z nią w kontakcie, bo pomaga jej zakończyć budowę jej kliniki. Dalej poszło już szybko. Filip wyjechał na delegację, ja wpadłam do rodziców na noc, tata przycisnął "mnie kolankiem", zawiózł do kliniki i się zaczęło. Najpierw przemiła pani dietetyk zaciągnęła mnie za włosy na badanie składu ciała. Wtedy też mój Tatinek mnie rozczulił, bo jak ja byłam wleczona do gabinetu on rzucił zanim zamknęły się drzwi: "oj ale się pani zdziwi, Ona (że ja) tylko tak wygląda, to góra mięśni jest". Wtedy pomyślałam: "taaaaaa no na bank, gdybym miała tyle mięśni to nie miałabym problemów z przemianą materii, chyba tylko on w to jeszcze wierzy". Szybko jednak okazało się, że mój rodziciel miał rację, a ja w tym całym zamieszaniu sama już zwątpiłam w siebie.
No ale wracając do sedna sprawy, drzwi gabinetu się zamknęły, stanęłam na magicznej maszynie i odpowiedziałam na kilka pytań. Problem był tylko przy ostatnim: "wpisujemy że jest pani sportowcem czy  nie??" Pytając pani dietetyk już miała palec na przycisku NIE. Nie zwracając na to uwagi nieśmiało odpowiedziałam, że raczej jestem typem sportowca. Babeczka spojrzała na mnie i odparła: hmmm ale to musi pani trenować co najmniej 3 razy w tygodniu...?? Ja: biegam tak 3-4 razy w tygodniu, ale jeśli liczyć rower w weekendy, tenis, basen....no to tak 5 razy w tygodniu to zawsze trenuję. Ona (nadal nie zdradzając niedowierzania): no tak ale te treningi musiałyby trwać tak półtorej godziny... Ja: czasem trwają półtorej godziny, często dłużej, czasem godzinę jak jestem przetrenowana... Ona (nie chcąc mnie urazić): no dobrze, wpiszmy typ sportowy... Po chwili z maszyny wyskakuje wydruk. Pani dietetyk przygląda mu się bacznie, dłuższą chwilę nic nie mówi, aż wreszcie się odzywa: "to może usiądźmy...". Ręce mi się pocą, jestem okrutnie zdenerwowana, a ona milczy. Wreszcie patrzy na mnie, kładzie przede mną wydruk i zaczyna tłumaczyć: "pani Igo ma pani zdumiewającą ilość tkanki mięśniowej, rzadko się z taką spotykam, przy tak pięknym wyniku ma pani metabolizm chorej osoby, czego jeszcze w zasadzie nigdy nie widziałam. Nie ma panie w ogóle złego tłuszczu, tylko ten podskórny, kości są pięknie zmineralizowane, BMI wysokie, ale mocno podbija je te 62 kg mięśni...koniecznie musimy pokazać to pani doktor, to jest niemożliwe, że przy takiej muskulaturze jest taki fatalny metabolizm...zresztą wejdę z panią, bo to jest niesamowite, sama to muszę pokazać".
Z niecierpliwością czekam na swoją kolej pod drzwiami mojej ostatniej deski ratunku. Wreszcie wchodzę. Opiszę to wydarzenie w telegraficznym skrócie: tarczyca-USG- piękny rozmiar narządu- torbiele na obu płatach- niezwykle umięśniona (zwykle tam nikt za wiele mięśni nie ma:P)- jeszcze panią osłucham- paseczek włosów na brzuchu- gdzie jeszcze jest ich więcej?-proszę się ubrać-skierowanie na badania- jeszcze więcej skierowań na badania-  bądźmy w kontakcie, czekam na maila z wynikami, pani Igo głowa do góry, zajmiemy się tym. Później się kułam, kułam i kułam, z wyników nic nie kumam oprócz notki na końcu: wskazana pilna kontrola u lekarza. Zeskanowałam, wysłałam i teraz czekam na odpowiedź pani doktor, która w międzyczasie poleciała gdzieś za ocean, ale mam nadzieję, że wróci i coś poradzi, bo ja się poddaję.
STOP! Nagle jakiś głos w mojej głowie krzyknął: Nie można tak bezczynnie czekać!! Pofolgowałam sobie w nagrodę za to upuszczanie krwi, przez trzy dni jadłam wszystko na co miałam ochotę,a potem sama nie wiem skąd wytrzasnęłam siłę na kolejną głodówkę. Zmobilizowałam się tylko dlatego, że nadchodzi jesień, a ja nadal nie zapinam się w moje piękne płaszcze, a kupując je obiecywałam sobie, że do nich schudnę. I tak też się stanie!
Uciekam, bo słyszę, że Filip kończy jeść grzanki i może zostanie jakiś ketchup na talerzu do wylizania:D:D:D

poniedziałek, 23 września 2013

Obecna, ćwiczę, mam strój!

Kiedyś myślałam, że jako szczęśliwy człowiek nie mam marzeń, bo cóż ja bym takiego mogła chcieć. No może jedynie wygrać w totka, ale to takie banalne, że szkoda czasu na taką fantazję. Oczywiście odkąd pamiętam chciałam być chuda, ale to bardziej moja zmora niż marzenie, więc też odpada. Jednak jakiś czas temu wykluło się w mojej głowie małe pragnienie, o którym zresztą coś już wspominałam w jednym z moich wpisów , bodajże na wiosnę. A mianowicie czasem biegając po parku, żeby sobie umilić czas i zmotywować się do cięższego treningu, myślałam sobie jakby to było wspaniale wziąć udział w jakimś większym biegu i na mecie wpaść w ramiona najbliższych mi osób. Snułam w głowie całe opowieści o tym jak przekazuję medal mojej mamie, jak tata robi mi zdjęcia, Filip mówi, że jest ze mnie dumny, a przyjaciele skandują gdy przebiegam linię mety. No i muszę przyznać, że marzenia się spełniają. Brzmi banalnie, ale naprawdę trzeba tylko bardzo mocno chcieć i w moim wypadku okrutnie się spocić, ale warto. Jako, że moje marzenie ziściło się zaledwie wczoraj nadal jestem pod wpływem wielkich emocji, którymi chciałabym się podzielić z całym światem. Dlatego opiszę pokrótce historię związaną z moim pierwszym półmaratonem i podzielę się pozytywną energią, która mnie przepełnia.
Wszystko zaczęło się pół roku temu, gdy zadzwoniła do mnie Aga B. dla wtajemniczonych " żona B&B" i zapytała czy bym nie poszła z nią na trening do parku, bo tam we wtorki są takie mitingi organizowane przez Stadion Śląski, które prowadzi August Jakubik i może przyjść każdy kto tylko ma ochotę. Mimo głosów w mojej głowie, które krzyczały "NIEEEEEEEEE!!", bo należę do stworzeń, które nie lubią zgromadzeń i wszelkich sytuacji gdzie jest dużo obcych ludzi, zgodziłam się. Już na wstępie zakomunikowałam, że będę chodziła tylko z Agą, bo sama się boję. Wbrew wszelkim oznakom jestem nieśmiała i bardzo długo się aklimatyzuję w nowym środowisku. Ten szeroki uśmiech to przykrywka i moja tajna broń.
Nigdy nie zapomnę Naszego pierwszego treningu z Augustem. Było świetnie. Przyszłyśmy przed czasem, a ON od razu do Nas podszedł i się przywitał. Wielki człowiek, a niesamowicie skromny i miły. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam do czynienia z Mistrzem takiego kalibru, ale polubiłam go od pierwszej chwili i już wiedziałam, gdzie będę spędzała wtorkowe popołudnia. Później odkryłyśmy, że treningi są też w czwartki. No i sobie tak biegamy z banda zakręconych ludzi, pocimy się grupowo i jest wesoło. Wracając do pierwszego wtorku, to pamiętam jak Aga zagadnęła mnie o start w półmaratonie. Wtedy bardzo mnie to rozbawiło i powiedziałam, że ja raczej się do takich "akcji" nie nadaję, że w ogóle się w takim biegu nie widzę, trułam coś o tym, że nie lubię rywalizacji i takie tam, ale obiecałam, że jak zmienię zdanie to dam znać. Minęły wakacje i Aga zadzwoniła i powiedziała, że zapisała się na półmaraton w WPKiW i czy też bym nie pobiegła. Oczywiście spanikowałam, za dobrze znam tą trasę i gdy sobie pomyślałam, że miałabym ją pokonać 3 razy... NO WAY!! nie zapisałam się, ale moja przyjaciółka biegaczka zasiała w mojej głowie ciekawość...a może jednak dałabym radę?? To wystarczyło,  siadłam przed komputerem, znalazłam półmaraton w dzielnicy Bytomia, której kompletnie nie znam i wypełniłam formularz zgłoszeniowy. Szybko przelałam opłatę startową i zadzwoniłam do Filipa. Nie był zachwycony, bo w przypływie emocji zapomniałam, że planowaliśmy wakacje w tym terminie. Jakoś go udobruchałam, a wakacje nadal przed nami:D
Po tym jakże krótkim wstępie pora przejść do meritum. Otóż 22 września stanęłam na starcie wraz z innymi tysiąc ośmiuset zawodnikami. Tuż obok mnie stali moi najwierniejsi kibice, moi rodzice i Filip, który był równie zdenerwowany jak Ja. Żeby nie zrobiło się zbyt pompatycznie to przyznam się do czegoś:P Na minutę przed startem poryczałam się  i szepnęłam im, że ja bym jednak chciała iść do domu, że w sumie to ja nie wiem co ja tu robię, dostałam okres, fatalnie się czuję i nienawidzę biegać!!! Ten kryzys trwał tylko do momentu wypowiedzenia tych słów, mama mnie przytuliła, otarłam łzy i zaczęło się odliczanie, po którym nie ma już odwrotu, wiedziałam, że jak już ruszę to nic mnie nie powstrzyma! Punkt 11:00 ogromna fala ludzi zaczęła płynąć, a ja razem z nią. Było cudownie. Obcy ludzie przybijali mi piątki, dzieciaki machały a wszyscy obok mnie biegli. Później oczywiście zrobiło się luźniej i każdy już został sam ze swoimi myślami i długą drogą do mety. Szybko, zrozumiałam co miał na myśli August, który gdy mu powiedziałam, że zapisałam się na Bytomską połówkę, stwierdził, że wybrałam sobie ciężką trasę jak na pierwszy raz...noooooooo podbiegi były zacne, ale adrenalina zrobiła swoje i wbiegałam na nie bez mrugnięcia, ale za to z sapnięciem. Oj dyszałam jak lokomotywa, ale kto by nie dyszał.
Oprócz wielu miłych sytuacji, które spotkały mnie na trasie, mamy która krzyczała najgłośniej ze wszystkich, uśmiechniętego taty robiącego mi zdjęcia, Filipa który gdy przebiegłam połowę czekał na mnie z piciem i podniósł mnie na duchu tymi oto słowami: jestem z Ciebie dumny, masz świetny czas, tak trzymaj! miała też miejsce sytuacja komiczna. W okolicach 15 km był punkt odżywczy, gdy ja tam dotarłam były już tylko ciastka, bo wszystkie "małpy" które były wcześniej zeżarły banany, więc dobiegając do dziewczyny trzymającej tackę krzyknęłam: "nie ma już bananów"? na co ona odparła: "nie ma, za późno" na co ja, mijając ją: " za późno?! ja Ci dam za późno, biegnę najszybciej jak potrafię!!!" , porwałam ciacho, puściłam jej oko i uśmiechnęłam się szeroko pędząc dalej. hehe "za późno!!",śmiałam się w głos, inni biegacze totalnie skupieni, a jedna wariatka się chichra.
Później już było "z górki", oprócz ostatnich kilkudziesięciu metrów do mety, które były pod górkę:P Na ostatnim kilometrze przyspieszyłam, a na metę wpadłam "sprintem" prosto w ramiona mamy i Mrówki, przyjaciółki, która przyjechała z Gliwic specjalnie dla mnie! Łkałam jak dziecko, a moja mama razem ze mną, nie mogła uwierzyć, że to zrobiłam, ja sama nie mogłam w to uwierzyć. Kasia wyściskała mnie mimo lejącego się ze mnie potu (sza-cun Mrówi) i pobiegła do malutkiej Hani, która za parę lat będzie biegała z ciocią:D Po chwili dobiegł Filip i mój tata, którzy mi nieśmiało zakomunikowali, że zabrakło dla mnie medalu, bo organizatorzy nie spodziewali się takiej frekwencji, a że najpierw dostali Ci co przebiegli 10km, później Ci co szli z kijami, to dla części osób biegnących półmaraton zwyczajnie zabrakło!!!Skończyły się kilka minut przed moim przybyciem. Oczywiście było mi strasznie przykro, ale starałam się tego nie okazywać. Poszłam się szybko zapisać na listę osób, które dostaną medal pocztą i wróciłam świętować moje małe zwycięstwo w gronie najbliższych. To był piękny dzień!


Moja mama się nie poddała i pożyczyła dla mnie medal, a panowie tak ją polubili, że i jej pożyczyli:D



wtorek, 21 maja 2013

Hell yeah!

Jeśli dorwę drania który przebieżki, podbiegi i inne sprinty nazwał zabawami biegowymi to przysięgam, że mu nawtykam. Zabawa kojarzy się z czymś przyjemnym, a gdy czytam w moim planie treningowym "zabawa biegowa" i jest to np 8x100m sprintem to mi się zbiera na wymioty. Na samą myśl o sprincie czuję jakby mnie ktoś smagał biczem po plecach. Rety, ale dość marudzenia, bo zrobiłam to do cholery, mimo tego że skrzyżowały się wszystkie możliwe przeciwności losu. Głodówka, miesiączka, burza z piorunami, no nie przypuszczałam, że zdołam się wbić w... <tu fanfary> legginsy i ruszyć na mój prywatny stadion aka osiedlowy skwer o podobnych wymiarach. O mało nie wyzionęłam ducha, ale dałam radę i z uśmiechem na pysku wróciłam do domu. Jestem twarda babka- ktoś mi dziś tak napisał i pierwszy raz tak się właśnie czuję...dzięki siostro!
Niesamowite ile sił drzemie w człowieku. Wczoraj już myślałam, że to koniec, a dziś czuję, że to dopiero początek. W przypływie pozytywnej energii wybrałam bieg, w którym chcę wystartować. Jest to bieg dzika, który odbędzie się w lasach panewnickich 16 czerwca. Nie wiem czy odważę się ubrać getry, ale pracuję nad tym. Staram się nie myśleć o tym jak w nich wyglądam tylko skupić się na tym, że są super praktyczne i wygodne.
A tak z innej beczki to żałujcie, że się nie wybraliście ze mną do Katowic w Noc Muzeów. Było super, nareszcie dowiedziałam się co jest za tymi drzwiami na końcu korytarza po lewej stronie na 1 piętrze Muzeum Śląskiego. Zawsze byłam ciekawa. Zresztą to taka moja przypadłość, muszę wiedzieć gdzie prowadzi dana droga, lub co jest za zamkniętymi drzwiami. Dlatego właśnie tak dobrze znam Śląsk i wszędzie potrafię dojechać na skróty:P Już jak byłam mała dręczyła mnie ta "uliczna ciekawość". Gdy tylko dostałam rower, dotarłam do każdego zakamarka Gliwic, a gdy tata fundnął mi Trabika to już szwendałam się po wszystkich okolicznych miastach. Tak już mam, muszę wiedzieć co jest na końcu drogi. Wracając do Nocy Muzeów to nawet się cieszę, że byłam sama, bo lubię snuć się po swojemu. Odwiedziłam "Żydówkę z cytrynami" aka "Pomarańczarkę" Gierymskiego i tu skorzystam z okazji i zwrócę honor koledze, z którym się spierałam o nazwę tego wybitnego dzieła. Jak się okazuje obie są poprawne, przepraszam za mój upór. Przywitałam się z całym moim ukochanym 1 piętrem, czyli stałą ekspozycją malarstwa polskiego, po czym skierowałam swe kroki na piętro 3 gdzie odbywał się wykład na temat kultury Albanii. Nie wiem jak nazywał się mężczyzna, który go prowadził, ale opowiadał w tak interesujący sposób, że przystanęłam tam na dłużej. Zaraz obok mnie stało małżeństwo w wieku jeśli się nie mylę zbliżonym do moich rodziców i piszę o nich, bo dzięki nim ten wieczór stał się jeszcze bardziej magiczny. W pewnym momencie prelegent zaczął opowiadać o małżeństwie, obrządkach i niestety o tym, że kobieta nie ma wpływu na to z kim się zwiąże. Mężczyzna ją "wykupuje" od rodziny i w pewnym sensie staje się ona jego własnością. Wtedy pierwszy raz od dawna ucieszyłam się, że urodziłam się w Polsce;) Opowiadał też o parze, która jednak zawalczyła o swoje uczucia i mimo piekła, które musiała przejść udało im się pobrać i żyć razem. No i gdy on tak snuł swoje opowieści, miły pan w średnim wieku, stojący obok mnie objął swoją partnerkę i szepnął jej do ucha: "widzisz, ja Cię nie musiałem wykupić, a jesteś dla mnie największym skarbem...kocham Cię". Speszyłam się odrobinę, bo te słowa nie miały dotrzeć do mych uszu, ale mimo wszystko mnie to ucieszyło i w tym radosnym uniesieniu ruszyłam dalej.

poniedziałek, 20 maja 2013

Nirvana czy cisza przed burzą??

Przekroczyłam Rubikon i mam nadzieję, że zagoszczę na drugim brzegu trochę dłużej. Nie wiem czy uda mi się przetrwać bez jedzenia 10 dni, ale już 8 jest dla mnie ogromnym sukcesem. Ważniejsze jest dla mnie w tej chwili to, że udało mi się zepchnąć jedzenie na drugi plan. Pierwszy raz od bardzo dawna przestało mieć ono dla mnie znaczenie. Nie wiem jak długo to potrwa i obawiam się, że gdy tylko wprowadzę jakieś pokarmy to moje demony wrócą, ale wierzę że tym razem walka jest bardziej wyrównana. Jeśli chodzi o kondycję fizyczną to dzisiaj czuję się nieźle, ale nie będę ukrywała kryzysu, który mnie wczoraj dopadł. Nie miałam siły iść nawet do sklepu, kręciło mi się w głowie i było mi niedobrze. Muszę jednak być obiektywna i przyznać, że nie jest to jedynie efekt głodówki. Pech chciał, że na ten termin przypadły też dni mojej menstruacji. Zupełnie o tym zapomniałam planując mój post. Tak bardzo się skupiłam na tym, że muszę wykorzystać nieobecność Filipa, że nie myślałam o niczym innym. Zresztą sama już nie wiem czy to był taki dobry pomysł. Jednak dobrze mieć w tych dniach u boku kogoś kto w tych trudnych chwilach przytuli, przyniesie szklankę wody i podtrzyma na duchu miłymi słowami. Z drugiej strony chyba nie wytrzymałabym tak długo, gdybym nie była sama. Kusiłyby mnie zapachy i odgłosy jedzenia, a ponadto ogromną motywacją w ostatnich dniach stała się taka oto wizja: podjeżdżam na lotnisko po Filipa, wysiadam z auta w mojej nowej sukience, a on mnie nie poznaje... Wiem, że będzie ze mnie dumny i bardzo się ucieszy, gdy mnie zobaczy, zwłaszcza, że zbliżam się do rozmiaru z dnia w którym się poznaliśmy. Teraz już nikt nie będzie się dziwił, że się we mnie zakochał. Niesamowite jak wiele się od tamtej pory zmieniło. Kiedyś naprawdę wierzyłam, że najważniejsze jest to jacy jesteśmy, a nie to jak wyglądamy. Nadal jest to dla mnie kwestia pierwszorzędna, ale teraz wiem, że ludzie zawsze będą postrzegać innych przez pryzmat ich aparycji. Jest to zupełnie normalne, przecież zanim przejdziemy do rozmowy osoba, z którą się spotykamy najpierw nas widzi. Sama pewnie podświadomie tak robię mimo tego, że tak bardzo staram się każdemu dać równe szanse. Pora się chyba z tym pogodzić.

piątek, 17 maja 2013

"Dej fynf"

Yeahhhhhhhhhh jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, a mój organizm nie odmówi posłuszeństwa to własnie jestem na półmetku. Tym razem chciałam przekroczyć magiczną granicę 6 dni i wytrzymać 10. Wszystko wskazuje na to, że moje ciało też jest do tego przygotowane. Głowa bolała mnie nieznacznie tylko 1 dnia, siły witalne w normie, wieczorami marznę, ale to efekt nie tylko spowolnienia krążenia- Filip wracaj, mdłości też przeszły mi stosunkowo szybko, muszę tylko nad psychiką pracować, bo w mojej głowie poprawa jest ledwo zauważalna. Może i jest mi trochę łatwiej, bo już się tak nie boję, że umrę z głodu, ale nadal mam fiksacje na punkcie jedzenia. W zasadzie myślę o nim non stop i wprost nie mogę się doczekać kiedy skończy się moja udręka, bo tarte jabłka nagle stały się wykwintnym daniem, o którym śnię na jawie. Strasznie chciałabym już móc je skonsumować, ale uparłam się i dotrwam do środy. No chyba, że źle się poczuję, bo tak jak już kiedyś wspominałam ja zawsze monitoruję reakcje mojego organizmu i to on mówi mi kiedy mam skończyć. Jak na razie prognozy są zacne zwłaszcza, że pomimo trwającej głodówki nie przerwałam treningów i przed chwilą wróciłam z joggingu. Oczywiście z pulsometrem i telefonem, który już miał wbity w szybkie wybieranie numer alarmowy na wypadek zasłabnięcia, ale całe szczęście nie musiałam z niego korzystać, bo czułam się świetnie, zrealizowałam plan, a teraz siedzę na kanapie i klaszczę uszami z radości:D Oprócz tego wczoraj, podczas naszych czwartkowych zajęć na sali, jak co tydzień na koniec graliśmy z dzieciakami w nogę iiiiiiiiiiiii strzeliłam dwa gole iiiiiiiiiiiiiii przyjęłam piłkę na klatę i kolanko. Jednym słowem wymiatam. Cieszyłam się jak dziecko... to było miłe, zwłaszcza, gdy po gwizdku sędziego, kończącym mecz podeszła do mnie dziewczynka z grupy starszej, którą prowadzi mój przyjaciel i zapytała czy może ze mną przybić piątkę. Zawsze ją lubiłam natomiast nic nie wskazywało na to, że ona darzy mnie sympatią i chyba dlatego zrobiło mi się tak miło. Dzieci to jednak takie małe radary, które odbierają fale, które wysyłamy, nie analizują, nie spiskują tylko odbijają sygnał zwrotny zgodny z ich odczuciami.  Za to właśnie tak bardzo je lubię i szanuję.
Mam też dobrą historię z poniedziałku. Spałam u rodziców i wieczorem wyciągnęłam  brata do lasu coby razem jakąś aktywność fizyczną uskutecznić, ja biegałam, a on towarzyszył mi na rowerze. Śmigaliśmy sobie radośnie alejkami i tu muszę opisać jak one wyglądają, ponieważ jest to istotne dla całej przygody. Mianowicie ścieżyny te należą do rodzaju tych niewybetonowanych czy niewypłytkowanych, a po obu ich stronach ciągną się wzdłuż rowy melioracyjne i to one są tu istotne. Gadaliśmy sobie gdy nagle usłyszeliśmy wielkie poruszenie w pobliskim krzaku. Mignęły mi małe dzicze dupki, które uciekały w popłochu... a to oznaczało tylko jedno, że gdzieś w pobliżu krąży locha, która jak głoszą legendy zawsze broni swoich małych niczym lwica. Nie musieliśmy długo szukać, w odległości dwóch metrów, pod pobliskim dębem stała dorodna dzicza mama. Dzielił nas od niej tylko ten malutki rów. Najpierw nas sparaliżowało, a po chwili już frunęłam nad rowem po drugiej stronie, chowałam się za brzozą i krzyczałam do Barta: wsiadaj na rower i ucieeeeeeekaj Ty na rowerze dasz radę! On ani drgnął spojrzał na mnie i ze stoickim spokojem powiedział, że nigdzie się nie ruszy, nie zostawi mnie samej i koniec! Spieraliśmy się dobre kilkanaście sekund, ja nie odpuszczałam, bo uruchomił mi się instynkt starszej siostry i walecznej Joanny, a Bart jako odważny mężczyzna i dobry przyjaciel też nie dopuszczał innej opcji niż zostanie ze mną. Wreszcie postanowiliśmy sprawdzić jak rozwija się sytuacja. Wtedy właśnie oboje rzuciliśmy wyzywające spojrzenie naszemu wrogowi. Jakież było nasze zdziwienie gdy dotarło do nas, że pani dzikowa ma nas kompletnie w du...żym żołędziu. Zna się na ludziach skubana, my i zagrożenie dla jej dzieci?!  Najpierw wybuchnęliśmy śmiechem, a po chwili ruszyliśmy dalej na... spotkanie z sarną, później już był tylko jeż i niedźwiedź, ale ten ostatni jest oswojony i nas spłodził.





wtorek, 14 maja 2013

"Powtórka z rozrywki, rozrywka z powtórki"

Nie wyobrażacie sobie jak JA bardzo nie chcę nie jeść, czyli w skrócie chcę jeść!! Dżizys, normalnie tak mi nie po drodze tym razem ta głodzilla jak Mielno w drodze na Dubrownik??? Jednak uparłam się i okiełznam tego potwora! Planowałam to już od dawna, dobrze się przygotowałam i muszę wykorzystać fakt, że Filip wyjechał. W związku z tym nie muszę gotować, ani oglądać go spożywającego pokarmy. Opróżniłam też lodówkę i pozbyłam się z domu wszelkich pokus. Nic tylko zaszyć się pod łóżkiem, ssać kciuk i czekać aż mnie wciągnie czarna dziura, która właśnie wiruje w moim żołądku. Oprócz kolejnej morderczej rozłąki z żarciem konsekwentnie realizuję mój plan treningowy dla biegaczy...też w to nie wierzę, a skoro nawet ja tego nie ogarniam to przypuszczam, że nikt tego nie ogarnia:D Chyba chodzi o motywację, która jakimś cudem wraca do mnie czasem jak bumerang. Chciałabym po prostu znów cieszyć się swoim ciałem, a nie unikać swojego odbicia w lustrze czy sklepowych witrynach. Tak mnie to wkurza, że jednocześnie chce mi się płakać i...kogoś kopnąć. Najlepiej matkę naturę, że się nie skupiła jak mnie lepiła;)
Nie ma to tamto! Koniec użalania się nad sobą. Właśnie dlatego postanowiłam trzymać się planu i wyznaczyłam sobie cel! A mianowicie chciałabym wystartować w jakimś biegu w obcisłych getrach do biegania:D Legginsy to ta prioryretowa część planu:P Już widzę moją rodzinę na mecie. Rany ale by było...tzn będzie!A w nagrodę pizza:D Jak będę gotowa i wybiorę termin to dam znać, może się ktoś skusi. Nasiex w getrach to rzadki widok, który zapada w pamięć na długo. Może nawet będę pobierała opłatę za tą atrakcję...albo dopłatę;)




poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Jadę na rezerwie




Ponieważ doszłam ostatnio do wniosku, że zdecydowanie lepiej mi się pisze teksty satyryczne niż te zbliżone do sielanki postanowiłam wytężyć zmysły i poczekać aż coś mnie wkurzy. Nie musiałam długo czekać...może nie jest to "świeżynka" czyli nagłe pojawienie się tego zjawiska, ale z miesiąca na miesiąc zaczęło się ono nasilać i w zeszłym tygodniu zwęszyłam smród podstępu co mnie mocno poirytowało. A mianowicie czy zauważyliście w mediach tendencje do "reklamowania" wielodzietnych rodzin lub po prostu reprodukcji?? Pewnie spostrzegliście się szybciej niż ja, bo w takich sprawach to ja jestem naiwniak. Na każdym kroku promowane jest radosne rozmnażanie się i tak jak na początku dałam się ponieść i beztrosko komentowałam: wow no podziwiam, kurcze to niesamowite, że ludzie decydują się na piątkę dzieci albo w ogóle na dzieci i to w dobie kryzysu.... Mówiłam to szczerze i ze 100% uznaniem dopóki nie poczułam chamskiej propagandy. Gdzie nie spojrzę czytam lub jestem bombardowana "obrazami", które mają na celu rozbudzić moje instynkty macierzyńskie i zapewnić mnie, że będzie różowo i bezproblemowo. Zanim moje przyjaciółki, koleżanki, i wszystkie inne kobiety w ciąży, chodzące po tym globie zaczną mnie linczować wyjaśnię, że nie jestem przeciwniczką wydawania na świat potomstwa, wręcz przeciwnie. Sza-cun dla Matek!!! Jestem natomiast wrogiem nagonki. Czy ja piszę na murach lub ganiam za ludźmi i namawiam ich do wstrzymywania się z decyzją o prokreacji?? NIE! A dlaczego?? Bo uważam, że każdy ma prawo do podejmowania decyzji, szczególnie tych ważnych zgodnie z własnymi przekonaniami i priorytetami. Uwielbiam dzieci, cieszę się każdym które ostatnio powiły bliskie mi osoby i bardzo je kocham. Natomiast podjęłam jakiś czas temu decyzję, że ja nie jestem gotowa "na mojego Franka" (tak, tak nazwałam swoje wyimaginowane dziecko, powiem więcej zrobiłam to już 6 lat temu, ale to długa historia) i wiem, że to się nie zmieni dopóki nie poczuję stabilizacji i komfortu psychicznego, co w tym kraju może potrwać jakieś 20-50 lat...z moich obliczeń wynika, że wtedy będę już po menopauzie:P Może po trzydziestce zmienię zdanie, bo podobno wtedy postrzeganie świata ulega przeobrażeniu...kto wie co się wydarzy, może zechcę zmienić płeć albo oddać nerkę. Mam jednak nadzieję, że znajdę w sobie siłę i zdecyduję się na adopcję zamiast rozdawać organy.
Jest jeszcze jedna,  nieco pokrewna zresztą sprawa, która mnie wnerwia i zniechęca do posiadania dzieci. Ministerstwo Edukacji Narodowej próbuje nam wcisnąć, że sześciolatki powinny iść do szkoły!! I to wcale nie dlatego, żeby szybciej mogły iść do pracy i łatać dziury w budżecie i w szosach. Skądże znowu! Nie przeczę, że dzieciaki w tym wieku mogłyby rozpocząć edukację, ale która placówka jest gotowa na przyjęcie takich szkrabów? Z tego co wiem to niewiele jest takich obiektów. Nie dajmy się zwariować. Pamiętajmy, że pedagogika przedszkolna różni się od wczesnoszkolnej. No tak zapomniałam, że to żaden problem. Nauczyciele klas 1-3 przejdą szkolenia, budynki się zaadaptuje i zostaną zakupione cudowne pomoce dydaktyczne...a nasza wyspa w środku Europy to "utopia", pani minister Szumilas to dobra wróżka i za pomocą swojej magicznej różdżki to wszystko wyczaruje! Dżizys, ale jestem ostatnio wkurzona!!
Chyba muszę stąd wyjechać, to będzie duża strata dla tego pięknego kraju, ale sam się o to prosił!
A jeszcze parę lat temu zarzekałam się, że nigdy do tego nie dojdzie. Jak dziś pamiętam nasze kłótnie z Filipem i moje idealistyczne bzdury, którymi go raczyłam...wtedy jeszcze nie wiedziałam czym tak naprawdę jest ZUS i wierzyłam, że reforma emerytalna z '97 naprawdę nas uratuje, bo przecież OFE tak fajnie brzmi. Niewiedza to jednak świetna sprawa, czasem zazdroszczę ludziom głupim. Paradoks? Może jednak trzeba schować honor do kieszeni, napisać jakiegoś pornosa na wzór "greja", nabić kabzie i kupić willę w Toskanii. Na razie zostanę przy moim kolejnym pomyśle na biznes, ale jeśli to nie poskutkuje to się pakuję. To wcale nie jest szantaż, wcale nie chcę nikogo zachęcić do kupowania moich zdrowych słodkości, a już w żadnym wypadku nie chcę się reklamować. Zresztą kto po przeczytaniu tego posta się jeszcze do mnie odezwie?? Jeśli jednak nie wszyscy mnie znienawidzili za "wykastrowanie" się z instynktu macierzyńskiego to zapraszam na "moje lajtowe ciasteczka" http://lajtowe-wypieki.blogspot.com/ :D lub do polubienia Kinderbalonika, http://www.kinderbalonik.pl/ , bo to moje pierwsze" dziecko" którego się nie wyrzekłam, po prostu zdecydowałam się na drugą pociechę, żeby mogli się razem bawić.
To tyle, następnym razem będzie mniej lub bardziej depresyjnie...znów zamierzam głodować i jeszcze nie wiem czy tym razem będę zdołowana czy jednak zaleje mnie fala euforii:D



poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Pyszne i zdrowe przekąski lajtowe

Bez zbędnych ceregieli chciałabym zamieścić kilka odkrytych i zmodyfikowanych przeze mnie przepisów

Tobołki z kaszą gryczaną

składniki:
25-30 dag szynki długo dojrzewającej (proscciutto crudo vel szynka parmeńska lub inne z tej rodziny)
20 dag kaszy gryczanej prażonej lub nie ( ja wymieszałam obie)
garść suszonych moreli (kroimy w kostkę)
garść rodzynek
garść siekanych migdałów ( absolutnie nie można zastąpić ich płatkami)
2 jaja
2 cm świeżo startego parmezanu lub garść sera długo dojrzewającego np cheddar'a
sól, pieprz, odrobina curry
natka pietruszki- siekamy
sery (cheddar, lazur wedle uznania)

Kaszę gotujemy i odstawiamy do wystygnięcia. W tym czasie foremki do babeczek albo formę do muffinek wykładamy plasterkami szynki tak żeby ok centymetra wystawało ponad formę. Do miski wbijamy jaja i  dorzucamy resztę składników: kaszę, morele, migdały, rodzynki, parmezan pietruszkę i przyprawy. Całość dokładnie mieszamy i wypełniamy masą foremki. Na szczycie kładziemy kawałek sera i tobołek zamykamy u góry, pozostawioną na brzegach szynką. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 15-20 minut.




Zawijasy z cukinii w towarzystwie ruccoli i serów

składniki:
2-3 małe cukinie
kilka suszonych pomidorów z zalewy
1 trójkąt sera pleśniowego
pół kostki fety
ruccola
szczypiorek
2-3 łyżki oliwy z oliwek ( dobrze wybrać smakową)
sól, płatki chilli - jeśli wiemy, że gości nie stronią od ostrych potraw

Cukinię tniemy wzdłuż na cienki pasy. Wykorzystujemy do tego obieraczkę, nóż do serów, albo ten bok tarki do cięcia w talarki. Tak przygotowaną cukinię skrapiamy smakową oliwą i oprószamy solą (i chilli). Układamy ją na posmarowanej blaszce i pieczemy w piekarniku albo podsmażamy bez tłuszczu na patelni (ja wybrałam wariant z patelnią). Na każdym pasku układamy ruccolę, kawałek sera i pomidora, całość zwijamy w rulon i przewiązujemy szczypiorkiem.

Niestety nie mam zbliżenia ale to te na lewo w górę od świeczki:D


Tza tzyki

Składniki:
kostka chudego twarogu
1 duży jogurt naturalny (zott bez cukru sprawdza się idealnie)
1 duży zielony ogór
przyprawa do tza tzyków (najlepiej z prymatu)
2-3 ząbki czosnku
mała łyżeczka majonezu
sól, pieprz do smaku

Twaróg rozdrabniamy widelcem, dodajemy startego na grubych oczkach ogórka, wciskamy czosnek i dodajemy resztę składników. Dokładnie mieszamy i odstawiamy na godzinkę do lodówki. Doskonały dodatek do ryżowych wafli, przekąsek i (wynalazek Kaliny) marchewki pokrojonej w słupki.


50 mord Greja

Skoro wiosna zawitała wreszcie do naszej ojczyzny czas zacząć porządki. Nasze cztery kąty już "omiotłam", teraz pora zabrać się za moje cztery litery. Pomału wracam do formy, spędzając każdą wolną chwilę na rowerze. Zastanawiam się też nad kolejną głodówką, bo zbliża się majówka i mam jakieś dziwne- złe przeczucia, że będzie słonecznie, a co się wiąże z wysoką temperaturą? Zrzucanie ciuchów...ta czynność jest też konieczna jeśli się ma ochotę popływać na desce, a mnie się strasznie zachciało właśnie ten sport uprawiać. Że też nie ciągnie mnie do wspinaczki wysokogórskiej. Oczywiście mogłabym się ukryć w piance, ale najpierw musiałabym się do niej wcisnąć, a niestety jeszcze kawalątek mi brakuje do zapięcia zamka:P  Nie ma co marudzić, trzeba się zmobilizować i walczyć z tymi potworami aka komórkami tłuszczowymi, które bez przerwy krzyczą: jeść! jeść! jeść! Zagłodzę pindy! Swoją drogą to smutne, że nawet jak się ich nie karmi to one nie znikając tylko się kurczą. To niesprawiedliwe...jak się nie trenuje to mięśnie zanikają, a te cholery nawet jak się je głodzi to się nie utleniają tylko się robią małe i myślą, że ich nie widać, a później gdy tylko nadarzy się okazja to chaps i już pęcznieją! Wkurza mnie to!
Żeby o tym nie myśleć sięgnęłam po lekturę. Zanim przejdę do krótkiego opisu wrażeń związanych z jej czytaniem wystukam kilka słów na temat tego jak stałam się posiadaczką tej książki. Moja przyjaciółka, która zawsze wie co mi kupić w prezencie na urodziny i tym razem nie spudłowała. Jednym z elementów pakunku była książka, w tym roku wybrała powieść, o której było dość głośno, a mianowicie "50 twarzy Grey'a". Ucieszyłam się ogromnie, bo słyszałam już tyle sprzecznych opinii na jej temat, że sama chciałam jakąś wydać. Oczywiście jak to często bywa w moim przypadku nie zasiadłam do tej pozycji bibliograficznej od razu. Musiała ona się lekko przykurzyć, znaleźć swoje miejsce na regale...i wtedy dopiero po nią sięgnęłam. Za pierwszym razem miałam tylko kilkanaście minut więc przewertowałam tylko dwadzieścia kilka stron. Muszę przyznać, że mnie wciągnęło i czekałam tylko kiedy znów będę miała chwilę, żeby ją otworzyć. Drugie podejście było skuteczniejsze, dobrnęłam do strony 150 iiiiiiiiiiiiiiiiiiiii mimo kolejnych prób dalej nie dam rady. Przysięgam, że się starałam i jeszcze kilka razy ją otwierałam, ale to nic nie dało.Tyle było szumu, gadania na temat tego wyuzdania, feministki narobiły larma, katolicy się oburzyli. Dżizys! Ja się pytam o co tyle krzyku?? Toż to zwykły gniot, pseudoerotyczne romansidło, Harlekin XXI wieku. Nie muszę czytać dalej, żeby wiedzieć że Jego uśmiech już do końca będzie sardoniczny, a Jej eteryczny, On będzie apodyktyczny, a Ona stale będzie przygryzała wargę. Wydedukowanie z tego, że nasza bohaterka symbolizuje uprzedmiotowienie kobiet,  uważam za przesadę, bardziej widoczne jest to w reklamach proszków do prania czy płynów do mycia naczyń. Sama uważam się za emancypantkę, ale nie doszukujmy się problemów tam gdzie ich nie ma, zwłaszcza w tak marnych publikacjach. No i niby ten seks jakoś opisany miał być wulgarnie i nieprzyzwoicie. Już więcej pieprzyku miała książeczka, którą wyszperałam u rodziców w bibliotece w okresie dojrzewania. To było coś! A teraz jak już objechałam tę pozycję z góry na dół to jeszcze kilka słów w jej obronie. Osobiście wolę, żeby nastolatki czytały takie książki zamiast oglądać ogólnodostępne w internecie wynaturzone pornole. Lektura zawsze rozwija wyobraźnie, a ponadto czytając nauczą się kilku nowych słów. W tym wypadku tylko kilku (autorka non stop używa tych samych wyrazów co dodatkowo mnie wpieniało), ale zawsze coś. Nie wspomnę już o tym, że główna bohaterka była dwudziestojednoletnią dziewicą, może trzeba jej gdzieś pomnik postawić, żeby nasze piętnastolatki nie wyskakiwały z majtek. Ponadto uważam, że skoro jeszcze niedawno seks był tematem tabu i niewiele się go urozmaicało to niech nasze matki (wykluczam tu moją, bo ONA łamie konwenanse), spróbują jeszcze czegoś nowego w życiu i się zabawią! Może dzięki temu liczba rozwodów zmaleje...
Podsumowując, dzięki Anula, prezent jak zwykle trafiony i proszę nie doszukuj się w tym stwierdzeniu sarkazmu. Cieszę się że mogłam zapoznać się z tą lekturą, wyrobić sobie zdanie na jej temat i przy okazji móc opisać tu swoje wrażenia:) Chcesz pożyczyć??:P

wtorek, 16 kwietnia 2013

Wiosenne porządki

W związku z "tornadem" vel zmutowanym wirusem Alfa, który przeszedł przez moje ciało nastąpił u mnie znaczny spadek formy. Do tego jakieś wiosenne zawirowania hormonalne i dziwne humory. W efekcie powrót do aktywności idzie mi jak po grudzie. Głupio mi się nawet do tego przyznać, bo wszyscy są w takiej euforii w związku z tą piękną pogodą i nadejściem wiosny, biegają po ulicach w jakimś radosnym uniesieniu, uśmiechają się i pewnie z rozkoszą uprawiają sporty. Wyjdzie na to, że jednak siedzi we mnie cholerny malkontent. Jednak nie jest jeszcze tak źle. Wczoraj Filipowi udało się namówić mnie na spacer, który przerodził się w jakiś cholerny  5 km marsz, a dziś zaplanował otwarcie sezonu rowerowego i nocną rundkę po Bytomiu i miastach partnerskich. Jutro już muszę iść pobiegać inaczej będę skazana na pomysły mojego lubego. Jednak jestem zgryźliwa...kto by pomyślał?? Tak to już bywa, że ja też czasem jestem upierdliwa:P
Szukam w zakamarkach mojej pamięci jakiegoś zabawnego przeżycia z ostatnich dni coby jednak nie wyjść na kompletną "gburkę czarną chmurkę" iiiiiiiii mam! Ponieważ w zeszły weekend spodziewaliśmy się gości to trzeba było sfinalizować wiosenne porządki. Wskoczyłam w drechy i ruszyłam do akcji. Pucując okna dostrzegłam na moim ulubionym wymemlanym podkoszulku ( uwielbiam sprzątać w starych, męskich, naciągniętych t-shirtach) plamy, które na pewno nie należały do tych z gatunku spieralnych. No i tak sobie polerując rozmyślałam : wyrzucić go?? eeeeee nie...a może jednak wyrzucić...eeeeeee nie, no przecież lubię w nim biegać......jednak tak jak każdy, ja również mam idiotyczne przemyślenia, gdy się zorientowałam nad czym ja się właściwie zastanawiam, popukałam się w czoło i postanowiłam podkoszulek...zostawić i zobaczyć jak się akcja rozwinie. No i gdy skończyłam się krzątać, usłyszałam kroki Filipa w korytarzu. Szybko pobiegłam do łazienki się przebrać, bo przecież muszę jakoś wyglądać podczas obiadu.  Wyskoczyłam z brudnych ciuchów, przywdziałam czysty dres i...zamykając drzwi łazienki przemknęła mi taka oto myśl...: czy ja aby na pewno wrzuciłam te brudne łachy do brudownika czy jednak zrobiłam to co myślę, że zrobiłam??? Odwróciłam się na pięcie i popędziłam z powrotem...a jednak! moja podświadomość pokierowała moją ręką, która wrzuciła stary podkoszulek prosto do muszli "koncertowej". No i problem rozwiązał się sam:D Jaki z tego morał?? Nie wiem, ale wiem na pewno, że warto czasem dać podjąć decyzję ślepemu losowi:P
O! Wiem na jaki temat chciałam się jeszcze na łamach mojego skromnego bloga wypowiedzieć. Zdarzyło mi się ostatnimi czasy kilka razy oglądać telewizję i dokonałam odkrycia, które mną wstrząsnęło nie na żarty. Czy ktoś może mi powiedzieć od kiedy słowo "zajebiście" i jego krewniacy weszły z butami do publicznej telewizji i co gorsza na dobre się tam rozgościły?? A może nikogo to nie rusza?? Ja na pewno nie jestem święta i sama lubię czasem mięsem rzucić, ale udawanie, że "zajebiście" to to samo co cudownie, świetnie i wspaniale uważam za lekką przesadę. Przynajmniej wyjaśniła się dręcząca mnie od dłuższego czasu zagadka, dlaczego dzieciaki z podstawówki, które wracają do domów pod moimi oknami określają wszystko stopniując "zajebistość" i co ważniejsze dlaczego patrzyły na mnie jak na ufo, gdy zwracałam im uwagę. "Psze Pani przecież nawet w serialach tak się mówi ?? to co w tym złego yyyyyyyy??" - to wyrażały ich zdumione twarze. Smutne, ale prawdziwe. Ja uwielbiam "ewolucje" słowne, zapożyczenia, neologizmy, po prostu zabawy z językiem, ale nie znoszę wulgaryzmów publicznych. Kiedyś nawet z bratem wymyśliliśmy sobie taką zabawę, w której trzeba było obrazić drugą osobę zwrotem utworzonym z połączenia zwykłych słów w niezwykłe związki albo tylko odpowiednio zaakcentować...eeeeeeee tego nie da się wytłumaczyć, więc zaprezentuję kilka przykładów: liż chodnik, zjedz okiem banana, żuj gumę, liż lody przez papierek, pucuj glacę, pastuj buty, ugryź się w plecy itp itd. Już nie wspomnę o zawsze przeze mnie lubianych starociach: "niech Cię dunder świśnie", "motyla noga" czy innych "o psia kostka!". No! To tyle miałam do powiedzenia w mordę jeża!
Fanom przyjaznych przekleństw polecam słownik przekleństw znakomitych:)




wtorek, 9 kwietnia 2013

Pandemonium

Podtytuł:
Gdyby na bierzmowaniu można było wybrać sobie na trzecie "Kretynka" to może bym się zastanowiła nad przystąpieniem do tego sakramentu...

Jestem kretynką do kwadratu. Doszłam do tego wniosku przed sekundą i chyba długo nie zmienię zdania. Jest to relacja na żywo prosto z posadzki w łazience, co moim zdaniem zwiększa moją wiarygodność, ale zanim przejdę do sedna sprawy i zdradzę wam tok mojego rozumowania cofnę się nieco w czasie. Wszystko zaczęło się wczoraj po południu. Pobolewał mnie brzuch i byłam nieco osłabiona. Jakby to ujął pan z reklamy Rutinoscorbinu: "byłam niewyraźna". Ponieważ jestem Polką, a jak wiadomo każdy mieszkaniec naszego pięknego kraju jest domorosłym lekarzem to już po chwili postawiłam sobie wygodną dla siebie diagnozę, a mianowicie stwierdziłam, że to najprawdopodobniej lewy jajnik zmałpował od prawego, postanowił zabalować i "wyrzucić na bruk" kolejne w tym cyklu ovum. Już kilka minut później tłumaczyłam Filipowi, że taka sytuacja jest możliwa, gdy przechodzi się drastyczne zmiany w żywieniu- czytaj głodówki. No i jakoś się tak radośnie uspokoiliśmy, łyknęłam podwójną no-spę (1 raz w życiu!!! to znak, że mnie naprawdę bolało) i pojechaliśmy odwiedzić rodzinę. Niestety, godziny leciały, a sytuacja w okolicach mojego podbrzusza się nie zmieniała. Oczywiście obstawałam przy swoim rozpoznaniu "choroby", więc nie przejmowałam się przyjmowanymi pokarmami. Po powrocie do domu zrobiłam się tak zuchwała, że sięgnęłam po przysmaki, które w 2 tygodniu po skończeniu postu raczej nie są wskazane...no ale ja musiałam, bo bym się skichała gdybym nie zjadła wreszcie czegoś ostrego, no i otworzyłam swoje ukochane diabelskie papryczki w zalewie z rozmarynem. No i jak na kretynkę przystało miałam nawet jedną błyskotliwą myśl podczas sięgania po nie: " kurcze, może mnie nieźle pogonić po takiej dawce chilli...ale w sumie...dobrze mi to zrobi...bo może to nie jajniki tylko mi coś na żołądku leży...a jak nie leży to mała "biegówka" nikomu jeszcze nie zaszkodziła... a może lepiej nie jeść...". Nawet idiota może mieć przebłyski geniuszu.
Jednak wieczorem doszło do nagłego zwrotu akcji. Papryczkowe szaleństwo niby przeszło bez echa, ale zaczęło mnie koszmarnie łamać w gnatach, miałam wrażenie, że jeździ po mnie czołg, na dodatek kierowca który w nim siedzi non stop myli jedynkę ze wstecznym. Kolejnymi objawami były zimne poty, gorączki i takie tam duperele. No i powtórka z rozrywki, jako że Iga to synonim znachor szybko zweryfikowałam wcześniejszą diagnozę i doszłam do wniosku, że to jednak wirus. Miałam podstawy by tak sądzić. Po pierwsze pochwaliłam się dwukrotnie!, że nie byłam w tym sezonie jeszcze chora, po drugie podkreśliłam że dopisuje mi ostatnio świetna odporność, a po trzecie w związku z tym, że czułam się taka zahartowana, wręcz niezłomna to odwiedzałam wszystkich chorych znajomych i w swej zuchwałości ściskałam się z nimi i radośnie całowałam. No ale cóż mnie mogło złego spotkać skoro Filip w związku z moim ostatnim genialnym zakupem mianował mnie Carmen Sandiego i mnie się wydawało, że ten czerwony kapelusz uchroni mnie od złego niczym tarcza Herkulesa. Jednak byłam w błędzie. Ja nie jestem bohaterką komiksów, a wirusy to małe gnoje, które na domiar złego zdobyły mój bastion. Całe szczęście jakoś udało mi się zasnąć...wstałam rano lekko "wymięta", ale bóle jakby zniknęły. Cały dzisiejszy dzień chrupałam wafle ryżowe i zapijałam wodą, bo jednak mój układ pokarmowy był mocno poturbowany, powiedziałabym nawet, że wywinął się na drugą stronę. Niestety w okolicach godziny 20:00 poczułam się już dobrze i w swojej głupocie znów sięgnęłam po papryczki...no bo skoro to wirus to one takie małe, czerwone, śliczne są niewinne...i jedna czy dwie takie malusie...A JEDNAK NIE TAKIE NIEWINNE! JEDNAK WREDNE, PODSTĘPNE I KUSZĄCE NICZYM WĄŻ W RAJU! Pewnie i tak mi nikt nie uwierzy, że one same odkręciły słoik, wyskoczyły z niego i wpadły prosto do mojego brzucha?? szkooooooodaaaaaaa;( Jednym słowem mam za swoje, jest 3 w nocy a ja siedzę w łazience przytulona do pralki...to jest miejsce strategiczne, blisko do "muszli koncertowej", nogi można położyć na kaloryferze, a w przypływie sił mogę nastawić pranie, które ukołysze mnie do snu...chyba że zacznie się wirowanie. 

 PS. A wiecie, że cechą papryczek chilli jest to, że pieką dwa razy?? Może jednak pomimo mojej głupoty ktoś mnie pożałuje...

czwartek, 28 marca 2013

Opętana przez fistaszki!

Jeść! Jeść! Jeść! Jeść!- to właśnie krzyczy milion Ig w mojej głowie. Przysięgam, że zaraz się wścieknę. Moje ciało rewelacyjnie znosi mój mały post ideologiczny pod tytułem "nie chcę być dłużej jedzenioholikiem". Nic mnie już nie boli, nie męczę się tak szybko jak przy poprzednich próbach, nie mdli mnie, po prostu funkcjonuję bez większych zmian. Natomiast mój umysł daje mi popalić podwójnie, za duszę i za ciało. W zasadzie nie przestaję myśleć o jedzeniu, szczególnie o orzeszkach ziemnych, które są w kuchni. Prześladują mnie te małe wredne arachidy pomimo tego, że nie byłam w pomieszczeniu gdzie się "bunkrują" od poniedziałku. Jestem tak sfrustrowana i jednocześnie zdeterminowana, że chce mi się płakać. Jeśli zaraz nie wybuchnę, to żeby w inny sposób rozładować emocje zrobię coś ekstremalnie głupiego. O! np takie rzeczy mi do głowy przychodzą: ogolę się na łyso albo zafarbuję na zielono, zrobię sobie tatuaż na środku czoła w kształcie wielkiego arbuza, wbije sobie gwóźdź w palec lub ugryzę się w łokieć...cokolwiek byleby przestać myśleć o jedzeniu!!! Już nawet nie jestem zabawna, bo tak mi źle, że poczucie humoru się obraziło i mnie opuściło. Jednocześnie jestem taka wściekła, że chciałabym na przekór sobie nie jeść dopóki nie schudnę do rozmiaru 40, a trochę mi jeszcze brakuje to wymarzonego "size'u".
Na poziom mojego rozgoryczenia ma zapewne wpływ ilość zdobytych ostatnimi czasy informacji na temat metabolizmu, połączenie ich z moimi doświadczeniami i wyciągnięcie wniosków. Moja kuchnia jest tak bardzo fit, light, eko i co tam jeszcze można sobie wymyślić, mój grafik tygodniowy jest jeszcze bardziej wypełniony aktywnością fizyczną niż zwykle, a prawda jest taka że waga ani drgnie...okazuje się, że jeżeli ktoś podjął wiele prób zrzucenia zbędnych kilogramów, często drastycznie zmniejszając ilość przyjmowanych kalorii (diety typu 1200kcal, 1000kcal itp- to były zalecenia przychodni leczenia otyłości, nie jakieś moje fanaberie!!), że w ten sposób mógł tak spowolnić swój metabolizm, że potrzebuje on nawet poniżej 1000 kalorii żeby normalnie funkcjonować. To by wyjaśniało moje zeszłoroczne wiosenne zmagania, które zakończyły się fiaskiem. Trzy miesiące jadłam 900-1200 kalorii i schudłam 2 kg!!!! I z jednej strony cieszę się ogromnie, ze znalazłam coś co znów skutkuje czytaj- głodówka, zwłaszcza, że ma ona naprawdę wiele dodatkowych atutów jednym z najistotniejszych w moim wypadku jest niesamowity wzrost odporności. W zeszłym sezonie byłam chora 7 razy w ciągu 6 miesięcy!!! a w tej zimy ani razu!! Z drugiej strony przeraziłam się, że kiedyś i ona przestanie działać i już nie wiem co wtedy zrobię...ale co ja będę się martwiła na zapas. Najwyżej wynajmę jakiegoś "kata", który zamknie mnie w jakimś magazynie na pół roku, będzie mnie gonił do ćwiczeń 20h na dobę i poił tylko wodą:P Zresztą nie ma co planować, bo jeśli nie zwariuję zaraz od myślenia o żarciu to wszystko będzie dobrze;)Idę się napić wody...będę sobie wyobrażała, że to kanapka z tuńczykiem:D

PS. Teraz nawet tarte jabłka byłyby najpyszniejszym rarytasem nad rarytasami...


środa, 27 marca 2013

Victory or dead!

Jestem taka głodna, że aż chce mi się płakać. Nie miałam w ustach niczego od 60 godzin. W zasadzie nie przeszkadza mi ból głowy, łamanie w gnatach, ssanie w żołądku czy lekkie mdłości, dobija mnie tylko moja psycha. Z jednej strony jestem niesamowicie zdeterminowana i wiem, że się nie poddam, a z drugiej mam ochotę beczeć jednocześnie tarzając się w jedzeniu. Mam tak wyczulony zmysł węchu, że czuję obiad, który gotuje sąsiadka dwa piętra wyżej!!! Do tego Filip wcinający pierogi, kurczaki, smażone sery, kanapki...i jeszcze głupawo się uśmiecha i czasem przez przypadek zapyta: a Ty co będziesz jadła Kochanie? Wrrrrrrrrrr no wiem, że niechcący to rzuca z przyzwyczajenia, ale oczywiście muszę na  niego warczeć i krzyczeć... to mi pomaga, a on to dzielnie znosi:P Co do darcia się, to miałam wczoraj taki dołek podczas, którego chciałam krzyczeć na całe gardło, że chcę być chuda. Co jest dla mnie niesamowitą odmianą, bo zwykle chciałam drzeć się: nie chcę być już grubaaaa!!! A jak już jesteśmy w tym temacie, to uwierzcie mi na słowo, że żaden grubas nie chce być gruby, nawet ten który się zapiera, że jemu to nie przeszkadza, to tylko świadczy o tym że skutecznie sobie wmówił, że tak już musi być. Też próbowałam zaakceptować moją fizjonomię, myślałam nawet że mi się udało, ale z obecnej perspektywy stwierdzam, że to była ściema! Sama siebie oszukiwałam, ale musiałam inaczej bym nie przetrwała. Prawda jest taka, że każdy chce być lekki, wyglądać ładnie i czuć się komfortowo we własnym ciele i dużo łatwiej to osiągnąć mając na wadze mniej niż więcej.Podążając za tą maksymą idę sobie nie zjeść śniadania;)

Nie pamiętam gdzie znalazłam ten obrazek, ale mam nadzieję, że nikt się nie pogniewa, że go wykorzystałam...on idealnie obrazuje mój stan ducha i ciała.

poniedziałek, 25 marca 2013

Wiosenne porządki:)

Nie ma to tamto czas zakasać rękawy i brać się za kolejną głodówkę. Wiosna może nas zwodzi, ale jak buchnie upałem i trzeba będzie się rozebrać do rosołu to głupio się będzie mrozami zasłaniać. Obiecałam sobie, że w tym sezonie nie będę bała się bikini, zbiorników wodnych, plaży i innych miejsc gdzie króluje nagość. Chociaż szczerze mówiąc nie lubię ich też z innych pobudek, takich jak  wszechobecne tam tłumy, smród grilla, hałas, śmieci, nuda podczas opalania...no tak ale żaden z tych argumentów nie tłumaczy niechęci do stroju kąpielowego. On jest moim wrogiem z zupełnie innych powodów, a mianowicie jest "ujawniaczem" mankamentów mojego ciała, w skrócie fałdocelulozwisocycoudajakbeczkizwinem. Jednym słowem śmierć bikini!!!
Najważniejsza jest motywacja, a tej jak widać mi nie brakuje. Ostatnie kilka dni trzymałam się diety przedgłodówkowej, żeby dziś na tydzień przed świętami pościć. Myślałam że może uda mi się to zrobić bez opisywania moich zmagań na "kartach" mojego skromnego bloga, ale nie udało się. Ssie mnie tak okrutnie, że najchętniej wlazłabym cała do lodówki i nie wychodziła z niej dopóki nie wyjem wszystkiego...długo bym tam nie posiedziała, bo przygotowałam się na taką ewentualność i jest prawie pusta. Muszę jednak wyjść z domu, bo ugotowałam wczoraj Filipowi obiad na dziś, który stoi w garnku na kuchence i boję się, że gdy dopadnie mnie kryzys to wsysnę jego zawartość. Jedyną ulgą w tych męczarniach przynosi mi właśnie pisanie i świadomość, że ktoś to przeczyta i może mnie trochę pożałuje, albo do czegoś się zmotywuje, albo po prostu się uśmieje:) W każdym razie dzięki, że czytacie, bo mi tym pomagacie:D Rymuję i niczym się nie przejmuję.

niedziela, 17 marca 2013

The end

Wracamy!!! Na dobry początek sza-cun dla Filipa, który zamontował gniazdko w samochodzie i dzięki temu mam ciągły dostęp do prądu i mogę sobie pisaaaaaaaaać do woli.:D Zanim go poznałam nie wiedziałam, że takie cuda są w ogóle możliwe. No a teraz czas na podsumowanie naszego tripa...w zasadzie zastanawiałam się czy nie zataić kilku szczegółów zwłaszcza, że zauważyłam wśród znajomych ciekawe zjawisko, które nazywam "i żyli długo i szczęśliwie". Ostatnio większość osób z którymi się spotykam mówi tylko o tym jak im się cudownie żyje, nikt już nie ma problemów, żadnych trosk, zmartwień...pieprzona sielanka. Wszyscy są tacy normalni i szczęśliwi, że aż się można porzygać na różowo. Nie mówią o tym jak ich szarpie kredyt, że nie pamiętają kiedy byli na wakacjach, że praca ich wykańcza lub nie daje satysfakcji. Jedyne co słyszę to: kupujemy mieszkanie jupiiiii (nie ważne że będziemy je spłacać do pięćdziesiątki) dostałam awans hurrrra (nie ważne że szef mną pomiata), schudłam jupiiiiiiiiiii (to nic że to dlatego, że mąż pije), kupuję samochód (czy to ważne, że mi za niego płacą rodzice?). Mogę mnożyć takich przykładów bez liku, tylko po co. Jeśli teraz to czytasz to pewnie sam to zauważasz, albo...sam/sama sobie dokończ. W pewnym momencie naprawdę uwierzyłam, że tylko ja mam zmartwienia. Aż mi było głupio, bo wszyscy tacy zadowolenia, a ja marudzę. Przeszło mi nawet przez głowę, że to może ja się mylę?? Może właśnie na tym polega bycie dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem?? eeeeeeeee NIE! Może i jestem zbyt szczera, trochę się obnażam emocjonalnie, ale przynajmniej czuję, że są ludzie przed którymi nie muszę niczego udawać i wiem, że oni też są przy mnie sobą.
Po tym mały wstępie nie pozostało mi już nic innego jak być szczerym do bólu i przyznać się przed całym światem dooo... albo...jako szczęśliwa właścicielka bujnej wyobraźni napiszę trzy zakończenia naszej wycieczki, a wy sami sobie wybierzecie, które Wam się podoba najbardziej;) Wybaczcie to małe zamieszanie, ale moi prawdziwi przyjaciele na pewno będą wiedzieli które zakończenie jest prawdziwe, a reszta świata mam nadzieję, że będzie się po prostu dobrze bawiła;)

Wersja 1
No i już nie otworzyli wyciągów, bo wichura następnego dnia nadal szalała. Jakoś się trzymałam, chociaż w tej fazie cyklu hormony aż pchają łzy do oczodołów, czy to ze smutku czy z radości zawsze coś mi tam po policzkach spływa:P Wszystko było dobrze do póki nie pojechaliśmy oddać karnetów i walczyć o zwrot części pieniędzy. Dogadać się z Tą babką...ona ani słowa po angielsku, a ja po włosku kali mówić,ale zrozumiała! Ale co z tego skoro kasy i tak nie oddali i wtedy pękłam. Leciały mi po twarzy całe strumienie słonego badziewia- sama dawno u siebie takich nie widziałam. Oczywiście wiele tłumaczy huśtawka hormonalna, ale nie wszystko można zwalić na to, bo pewnie byłby to mniejszy "opad deszczu" ale na pewno by się pojawił. Ciężko pracowałam żeby móc sobie pozwolić na taki wyjazd, i skoro już przejechaliśmy pół europy, wywaliliśmy kasę na karnety to do cholery ma być idealnie!!!!No i robiłam wszystko, żeby wycisnąć z tych dni ile się da, wczoraj na prawdę było cudownie, ale dziś już chciałam poszusować i koniec! Po chwili pędziliśmy już do pokoju, żeby się spakować i przynajmniej nie płacić za kolejną dobę w hotelu. Uregulowaliśmy rachunki, wskoczyliśmy do wozu i pognaliśmy na dół. W aucie nastała grobowa cisza, którą przerwał Filip pytaniem: no i jak Kochanie?? podobał Ci się wyjazd?? Odezwał się w najgorszym momencie. Wymamrotałam że tak i znów zaczęłam beczeć, chociaż tym razem już nie wiem czemu. Naprawdę mi się podobało, niewiele brakowało, a byłaby to jedna z najpiękniejszych naszych podróży. Leżała by w mojej głowie w tej samej szufladce co nasze genialne wakacje w Toskanii- (te pierwsze... drugie skutecznie zepsułam)! Dojechaliśmy do Rovereto i poszliśmy na zakupy, bo przecież trzeba przywieźć do domu regionalne przysmaki...te płynne i te w formie stałej:P i jakoś tak się sprawy potoczyły, że po szopingu szwędaliśmy się 5 godzin po tym jakże ładnym miasteczku. Kupiłam sobie śliczną torebkę, zjedliśmy pyszny obiad i ruszyliśmy do domu:)


Wersja 2
Na drugi dzień już podczas porannego joggingu miałam złe przeczucia. Wiatr wiał niepokojąco mocno. Wróciłam do pokoju i nie mówiąc nic Filipowi, wskoczyłam pod prysznic. Jakże się ucieszyłam, gdy zeszłam na śniadanie a za oknem, między drzewami krzesełka się poruszały. Piętnaście minut później wpinaliśmy się w narty i szaleliśmy na cudownie przygotowanych trasach. Mimo słońca było -10 stopni, ale nam było wręcz gorąco:D Niestety nie trwało to długo.Koło południa mnie zmroziło, gdy podjechałam pod hotel żeby zmienić narty, bo chcieliśmy poszaleć poza trasami. A tu niespodzianka, ktoś radośnie przywłaszczył sobie moje dechy. Oczywiście na początku zaczęłam biegać i ich szukać, bo nie mogłam w to uwierzyć. Nie żeby mi się to nigdy nie zdarzyło, wręcz przeciwnie: nad morzem ukradli mi aparat, jak jechałam do Rosji na wykopaliska zniknęły mi wszystkie pieniądze, w zeszłe wakacje rower, trzy lata temu kije w Andalo...bardziej zaskoczyło mnie to, że znowu mi coś zwinęli, chociaż już na prawdę staram się pilnować swoich rzeczy. Gdy pierwszy szok minął oczywiście się poryczałam, chociaż nie był to cenny sprzęt. Kupiłam go okazyjnie, bardziej do szkolenia niż dla przyjemności. Zdruzgotało mnie to, że znów mi ktoś coś zabrał. Kurde co ja takiego zrobiłam, że święty Antoni mnie opuścił, a wręcz się na mnie mści??!! Filip stanął na wysokości zadania, mocno mnie przytulił, kazał się rozchmurzyć, bo przecież jest piękny dzień i mam te lepsze narty, w które wystarczy się wpiąć i dalej szaleć;) No i udało się, otarłam łzy i ruszyłam do boju;) Wieczorem zjechaliśmy do Rovereto na pyszną kolację, która niestety dała mi popalić podczas podróży, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało, bo myślałam tylko o mojej nowej torebce leżącej na tylnym siedzeniu- Filip mi kupił na pocieszenie za narty:)


Wersja 3
Następnego dnia krzesełka ruszyły, ale niestety nie na długo. W południe wiatr znów się wzmógł i musieli zamknąć wyciągi. Całe szczęście te 3 godziny na nartach znacznie poprawiły mi humor. Nie zastanawiając się wiele pognaliśmy na biegówki...jakby nie było to też narty:D Tor był znakomicie przygotowany i dzięki niskiej temperaturze świetnie się po nim śmigało nawet na nienasmarowanym sprzęcie:P Takie z Nas osły, że znów zapomnieliśmy smaru!! W drodze powrotnej postanowiliśmy podjechać do kas żeby zawalczyć o jakieś odszkodowanie w związku z zamknięciem wyciągów, ale oczywiście : "itz not refundable". Pani nas poinformowała, że jeśli poczekamy 12h i jeśli puszczą wyciągi to w ramach rekompensaty dostaniemy karnet na jeden dzień gratis. Ja się zapytałam kto nam w takim razie za kolejny nocleg zapłaci, ale ona już tego nie zrozumiała. Wróciliśmy do hotelu i rozpatrzyliśmy wszystkie opcje...jeśli puszczą wyciągi to super, bo sobie jeszcze pojeździmy, ale jeśli nadal będzie wiało to tylko zabulimy za kolejną dobę hotelową, a jutro się wściekniemy i zepsujemy sobie wyjazd...zresztą i tak się wkurzyliśmy, że nie możemy machnąć ręką i powiedzieć: phi a kto bogatemu zabroni. Filip podsumował to jednym zdaniem: właśnie dlatego uważam, że musimy mieć dużo pieniędzy, żeby się nie szczypać tylko robić co nam się żywnie podoba;) I ma racje cholera. Tak czy inaczej, spakowaliśmy się, zjechaliśmy do Rovereto na pyszną  kolację, a na deser wybrałam sobie śliczną torbę, bo przecież zaoszczędziliśmy na noclegu:P i ruszyliśmy do domu:)


Rovereto...

piątek, 15 marca 2013

"Matterhorn"

No i wszamałam una buona pizza con ruccola e proscciutto crudo i męczyły mnie taaaakie okropne wyrzuty sumienia, że miałam ochotę się upić i iść spać. Normalnie czułam jak te 6 kawałków tego okrągłego italiańskiego przysmaku (dwa odjęłam sobie od ust i oddałam Filipowi) tańczy radośnie w moim brzuchu i gra mi na nosie:P). No i podczas gdy siedzieliśmy sobie po posiłku w knajpce i tak idiotycznie gapiliśmy się na góry za oknem i szalejące na stokach wichury, nagle zaczęła mnie dopadać jakaś dziwna forma frustracji. Wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł, ale w tamtej chwili wydawał mi się na tyle abstrakcyjny, że postanowiłam go pozostawić w sferze marzeń. No i tak ni z tego ni z owego zaczęliśmy się wiercić na tych stołkach, kończyny zaczęły żyć własnym życiem, a energia przywrócona pysznym obiadem nie pozwalała nam spokojnie usiedzieć... i w końcu padło pytanie, które dziś wypowiadaliśmy już wielokrotnie: to co robimy?? Filip zaproponował zaskakujące rozwiązanie: to może drzemka??, które maksymalnie mnie wkurzyło, bo od lat pracuję nad tym żeby każdy dzień spędzać maksymalnie aktywnie i nie ucinać sobie kimanka w ciągu dnia, bo mój metabolizm natychmiast sprytnie to wykorzystuje do odłożenia zapasów, normalnie wychwytuje każdą kalorię nawet z wydychanego przeze mnie powietrza! Ta iskra wywołała lawinę zdarzeń... oburzona szybko rzuciłam alternatywnym rozwiązaniem, które jak już wspomniałam, od dłuższej chwili pałętało mi się gdzieś między zwojami: a może wskoczymy w buty narciarskie i sobie po prostu wejdziemy na tą górę, żeby chociaż raz dzisiaj zjechać???musiało zabrzmieć to tak bardzo surrealistycznie, że jedyne co usłyszałam w odpowiedzi to: a może weźmy dupoloty i zjedźmy sobie na tyłkach do tej knajpki gdzie wczoraj sobie siedzieliśmy?? wystarczyło, że rzuciłam jedno spojrzenie i pięć minut później biegliśmy przez narciarnię już w butach, goglach i w tzw pełnej gotowości. Porwaliśmy sprzęt i ruszyliśmy na szczyt:P Duło tak makabrycznie, że momentami, gdy wiatr smagał moją twarz nie byłam w stanie oddychać, ale się nie poddaliśmy i 45 minut później zapinaliśmy narciochy:D Zdążyliśmy na sam zachód słońca. Jednym słowem było warto! Wysoki poziom endorfin spowodowany wysiłkiem przywrócił pozytywne spojrzenie na świat, a fakt, że prawie wbiegliśmy na tą górę ogromnie podbudował moją wiarę we własne siły...no kurde mam kondycję, wciągnąć ten mój wielki zad na ten szczyt w tak krótkim czasie było nie lada wyzwaniem!