czwartek, 7 sierpnia 2014

Dzień pełen wrażeń

Jako, że przyszła wreszcie paczka od mojego Tatinka z zamówionymi przeze mnie materiałami reklamowymi i innymi duperelami potrzebnymi do rozkręcania mojej firmy to musiałam zacząć działać. Szczerze mówiąc na myśl o tym, że muszę ruszyć w miasto robiło mi się słabo. Nie dość, że kompletnie nie miałam pojęcia jak ugryźć temat ( w tym miejscu bardzo chciałam podziękować Ewie za moc dobrych rad!) to na dodatek rozmowy musiałam odbyć w obcym języku.



Wreszcie przekroczyłam próg naszego mieszkania i pobiegłam (biegłam bo padało:P) do sklepu rowerowego nieopodal. Pociłam się z nerwów i duchoty jak przysłowiowy szczur. Mimo to, jakoś udało mi się wykrztusić z siebie kilka słów o moim projekcie, jakie mam w związku z nim plany i poprosić o opinię i możliwość współpracy. Zostałam przyjęta bardzo miło, a po odpowiedź mam wrócić za kilka dni.
Potem zaliczyłam jeszcze 5 sklepów z różnym rezultatem. W jednym dostałam namiary na szefową, w drugim przyjęto moje ulotki, w 3 sprzedają tylko swoje wyroby, ale dowiedziałam się gdzie jeszcze mogę zapytać, w 4 mam się zgłosić z projektem czarno białym... no i został ostatni, najważniejszy, ten na którym od początku zależało mi najbardziej. Znajduje się w samym centrum, na starym mieście. Na witrynach stoją i błyszczą bajeczne rowery, a wewnątrz stoi gablotka z rowerowymi gadżetami z całego świata...makaron w kształcie rowerków, breloczki, otwieracze do piwa... jednym słowem rowerowy raj.
Stanęłam przed wejściem, poprawiłam grzywkę, wyprostowałam się, powtórzyłam w swojej głowie kilka razy: jestem świetna, jestem najlepsza, ludzie nie gryzą... i zdecydowanym krokiem weszłam do środka. Przywitał mnie uśmiechnięty, przystojny Azjata. Poprosiłam o możliwość rozmowy z właścicielem...niestety wyszedł na lunch, ale jeśli uchylę rąbka tajemnicy to może przekazać...podziękowałam i zapytałam o której w takim razie można się go spodziewać.
Wróciłam po godzinie. Starszy, wysoki pod sam sufit facet stał za ladą i rozmawiał przez telefon. Wyczułam, że to jego szukam, więc uśmiechnęłam się i czekałam. Dobrze, że mieli klimę, bo pewnie z nerwów bym się rozpłynęła. Wreszcie odłożył słuchawkę. Przedstawiłam swoją propozycję, pokazałam swoje wyroby i czekałam na odpowiedź. Pomysł bardzo mu się spodobał, stwierdził, że ma grupę klientów, która będzie tym zainteresowana. Obiecał przedstawić moją wizję wspólnikowi, gdy ten wróci z wakacji i w przyszłym tygodniu mam podskoczyć po odpowiedź i ewentualnie ustalić szczegóły. Była to najmilsza rozmowa tego dnia. Bynajmniej nie traktuję tego jak sukces, bo to dopiero początek mojej drogi, ale mam nadzieję, że to zapowiedź wspaniałej przygody, która się z czasem rozwinie w coś większego.
Ponieważ zrealizowałam wszystko co sobie zaplanowałam tego dnia, ruszyłam nabrzeżem w kierunku domu. Nie uszłam jeszcze 100 metrów, gdy na swojej drodze spotkałam buddystkę. Widząc, że zmierza w moją stronę chciałam gdzieś szubko skręcić, ale że złapałam z nią już kontakt wzrokowy, a mój stan psychofizyczny po wcześniejszych stresach nie był w formie, to nie umiałam jej zignorować. Uśmiechnęłam się i wyszłam jej naprzeciw. Zaczęła nawijać coś po szwedzku, więc szybko ją poinformowałam, że w tym języku to sobie nie porozmawiamy (liczyłam, na to, że może nie zna angielskiego...taaa no na bank:P). Nie będę tu teraz streszczała całej naszej pogawędki, opiszę tylko jak się ona zakończyła. Mianowicie dostałam w prezencie książkę o medytacji, którą początkowo miałam kupić, a ponieważ moja rozmówczyni nie chciała przyjąć odmowy obradowałam ją jednym z moich wyrobów, za co w zamian zostałam zaproszona na spotkania joginów połączone z kolacją!!! Na koniec się wyściskałyśmy i każda ruszyła w swoją stronę! To było naprawdę magiczne. Mam nadzieję, że jeszcze ją spotkam.
Potem już tylko zatrzymałam się przy "moim rowerze reklamowym" pod parlamentem, bo zauważyłam rodzinę, która się z nim fotografowała. Na fali dobrego nastroju podeszłam, zapytałam jak im się podoba, pochwaliłam się, że to moje dzieło, wręczyłam im ulotki i życzyłam miłego dnia:)
W tym radosnym uniesieniu pomaszerowałam do domu rozmyślając o tym jakie to niesamowite uczucie, gdy między ludźmi przepływa energia. Każdy z nas to taki radar, odbierający fale niewerbalne, wystarczy się na nie otworzyć. Ich moc jest niesamowita!



sobota, 2 sierpnia 2014

Szwecja mnie pokonała!

Odkąd mieszkamy w Stockholmie planowaliśmy z Filipem wyprawę na archipelag. Nie mogliśmy się tylko zdecydować jak tam dotrzeć. Możliwości jest wiele, rejs statkiem, podróż pociągiem, wyprawa samochodem...Wreszcie w zeszłą środę udało nam się podjąć decyzję. Wybraliśmy czwartą opcję- rower. Wiedząc, że pogoda ma się utrzymać stwierdziliśmy, że fajnie będzie w sobotę pojechać nad morze, przekimać tam gdzieś na dziko i w niedzielę sobie spokojnie wrócić. Gdy w czwartek Filip wrócił z pracy z radosną nowiną, że kolega, z którym chodzi na lunch pożyczy nam namiot, nie mieliśmy już wątpliwości, że nasz plan  jest genialny.
W sobotę udało nam się wstać w miarę wcześnie (tak, dla niektórych 9:00 to świt) spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy przed siebie! Koło południa, gdy słońce zaczęło nam doskwierać doszliśmy do wniosku, że zamiast szwędać się pół nocy po mieście, trzeba było jednak położyć się o 20:00,  wstać o świcie i o 5:00 już pedałować, gdy jest rześko i przyjemnie. Korzystając z okazji wyjaśnię, że od kilku tygodni w Szwecji są kosmiczne upały, pierwsze tak okrutne od 150 lat !!!!!!!!!!!!!
Niestety gdy się jest durniem pospolitym, a nawet durniami to trzeba cierpieć, w związku z tym przemierzaliśmy ten piękny kraj w największą hicę. Ech! Po 30km postanowiliśmy się schłodzić i wskoczyliśmy do pobliskiego jeziora. Po kolejnych 20km "wciągnęliśmy" lody i znów wsadziliśmy tyłki do jakiegoś bajora. Właśnie wtedy zaczęłam nieśmiało komunikować, że pomału zaczynam mieć dosyć. Najpierw rzuciłam, że ten mój plecak już jednak nie jest taki lekki, potem, że z załadowanym koszykiem jakoś ciężko się pod górkę wjeżdża... później już jechałam z marsową miną i przypomniałam, że jestem silną kobietą, ale spodziewam się okresu, siodełko odparzyło mi tyłek, jest 35 stopniowy upał i kurde mówiłam żeby jechać prosto na wybrzeże, a nie do jakiegoś cholernego rezerwatu przyrody daleko na północny wschód!!!

Druga kąpiel schładzająca:D

Przewodnik wycieczki zapewniał mnie co kilka kilometrów, że już prawie jesteśmy nad morzem, i że już lada chwila sobie usiądziemy.
YHY! W okolicach siedemdziesiątego kilometra oboje nerwowo zaczęliśmy się rozglądać za sklepem, bo już dawno skończyła nam się woda i byliśmy coraz bardziej głodni. Nie mogliśmy uwierzyć, że na naszej trasie nie było nawet, głupiej budki z Thai Food Take Away czy stacji benzynowej. Zaczęłam już marudzić nie na żarty. Wreszcie rzuciłam nawet, że pewnie umrzemy z pragnienia i wyczerpania, bo w tym cholernym kraju tylko łosie wiedzą którędy do sklepu. W odpowiedzi usłyszałam: nie martw się, czytałem Bear'a Gryllsa, zaraz upuszczę Ci soku z brzozy, zbuduję szałas, złowię jakąś rybkę albo upoluję sarenkę, co będziesz chciała...tak mnie to rozbawiło, że znalazłam w sobie ukryte pokłady siły i zaczęłam pedałować ze zdwojoną mocą.
Tym sposobem przejechaliśmy 80km i wylądowaliśmy w jakiejś zabytkowej wiosce, gdzie była jedynie kawiarnia, oczywiście czynna tylko do 16:00,  a że na zegarkach wybiła już 20:00, to sami wiecie co... no i wtedy pękłam, położyłam się krzyżem na trawniku i stwierdziłam, że trzeba rozbić namiot tam gdzie stoimy i iść spać, a rano zastanowimy się co dalej. Dodałam też, że już dziś nie przyjmę pozycji pionowej, że zaczekam w pozycji horyzontalnej, aż powstanie "nasze tipi", a potem się do niego zwyczajnie wtoczę, po ziemi, jak wałek, kulka czy inny obły przedmiot.
Tak się jednak nie stało, bo zza węgła wyszedł starszy pan i Filip podbiegł do niego, i zapytał gdzie znajdziemy najbliższy sklep. Zdziwiło go to pytanie nie na żarty, bo w okolicy sklepu nie ma!!! Powiedział nam za to, że prom na wyspę, na której widzieliśmy narysowaną stację benzynową pływa całą noc, więc możemy spróbować tam. Chociaż nie sądzi żeby była otwarta. Pokazał nam jeszcze źródło wody pitnej i uciekł. Nie pozostało nam nic innego jak napełnić bidony, wskoczyć jeszcze raz na rower, wrócić 3km do głównej drogi i podjechać kolejne 2km do przystani. Niby bliziutko, ale dla mnie to był już cholerny hektar, jeszcze chwila, a gryzłabym kierownicę.
Gdy mijaliśmy ostatni zakręt, poczuliśmy zapach jedzenia. Modliliśmy się tylko, żeby to był jakiś bar, a nie prywatny grill w ogrodzie. Wtem naszym oczom, ukazała się restauracja!!! Na tym cholernym wygwizdowie, stała wypasiona knajpa!!! Rany jaka ja byłam szczęśliwa, normalnie aż podskakiwałam z radości.
Odstawiliśmy rowery i usiedliśmy na tarasie. Mimo tego, że nie pasowaliśmy do reszty towarzystwa, wszyscy wystrojeni, a my upoceni po skarpetki, z jęzorami do kolan, to nikt na Nas dziwnie nie spojrzał. Za to uwielbiam szwedów, luz , blues i orzeszki! Tu nawet do biurowej spódnicy nosi się adidasy.
Po chwili podeszła do nas kelnerka i wręczyła nam menu. Cóż, ceny mieli zacne, chyba dlatego, że nie muszą obawiać się konkurencji:P Nam już jednak było wszystko jedno ile zapłacimy, ważne żeby wreszcie coś zjeść, napić się i odpocząć! Na początek poprosiliśmy butelkę wina, żeby uczcić nasze ocalenie. Pani przyniosła Nam je do skosztowania, a gdy nalała mi odrobinę i spytała jak mi smakuje, to nie mogłam się powstrzymać i wybuchnęłam śmiechem. Szybko wyjaśniłam, że wino jest znakomite, a śmieję się, bo w poszukiwaniu tej restauracji przejechaliśmy 85km i w związku z tym, w tej chwili wszystko smakuje jak ambrozja. Złapała dowcip, uśmiechnęła się i nieśmiało nam zakomunikowała, że będziemy musieli poczekać na jedzenie ok 1h...mnie to już nie ruszyło, powiedziałam, że godzina już nic nie zmienia i że nigdzie się nie ruszymy. Filip zamówił dla nas wypasione danie dla dwojga, i przystawki licząc na to, że może chociaż to drugie dostaniemy szybciej...niestety...

vino della casa

Wreszcie podano do stołu. Muszę przyznać, że było pysznie! Mięso soczyste i mięciutkie (dieta vege została w ten weekend wstrzymana, tak wiem, jestem hipokrytką), znakomity sos na bazie czerwonego wina, marchewki w szynce parmeńskiej, wszystko zapieczone w brytfance z ziemniaczkami i pomidorami... myślałam, że ja dobrze gotuje, ale muszę przyznać, że ten kucharz mnie zaskoczył, dobór przypraw, ich ilość i cudowne dopełnianie się, po prostu zniewalało. mmm aż mi ślinka cieknie na samo wspomnienie.
Jedynym rozczarowaniem był... rachunek. Okazało się, że danie jest dla dwojga, ale cena w karcie dotyczy tylko jednej osoby. Dobrze, że było smacznie, bo inaczej ciężko byłoby nam "przełknąć" tą bajońską kwotę. Tylko w Szwecji w knajpach na kompletnym wygwizdowie mogą wywalić ceny jak w najlepszych lokalach w Wenecji! Co ja opowiadam, w Wenecji nigdy tyle nie zapłaciliśmy!!! Skan-dy-na-wia!
A wiedzieliście, że Islandia wcale nie należy do krajów skandynawskich? Jedynie Szwecja, Norwegia i Dania są do nich zaliczane. Te trzy państwa wraz z Islandią i Finlandią tworzą natomiast grupę krajów nordyckich. Taka ciekawostka;)
Wracając do tematu...uregulowaliśmy rachunek i ruszyliśmy na prom. Przepłynęliśmy na wyspę Ljusterö, powędrowaliśmy ścieżką przez las nad zatokę, gdzie rozbiliśmy namiot, wykąpaliśmy się i padliśmy niemalże trupem. Niestety pomimo ogromnego zmęczenia, skały wbijające się w plecy nie pozwalały nam zasnąć. Na dodatek zawsze gdy wreszcie zaczynaliśmy odpadać to z pobliskich krzaków wyłaziła jakaś sarenka, albo pies z gospodarstwa za lasem przychodził sprawdzić, kto się rozbił na jego terenie, albo jakaś cholerna motorówka sprawdzała nabrzeże, albo Filip zlokalizował pająka i urządzał na niego polowanie, dodam tylko, że pająk był na zewnątrz, nie w środku!...no nienawidzę spać w namiocie, nie dość, że niewygodnie to jeszcze wszystko słychać. Hehe poprzewracało nam się w dupach od tych luksusów!
A tak serio to nigdy nie przepadałam za tym przenośnym lokum, zdecydowanie wolę przyczepę, apartamenty, hotel:P Szczerze mówiąc od namiotu wolę nawet nocleg pod gołym niebem, cudny widok i świeże powietrze mnie uspokajają, a nie taka duszna klitka, klaustrofobii się można nabawić;)
Rano obudził nas upał...rano jak rano, 10:00 jest już bliżej południa... poskładaliśmy "bambetle", zaliczyliśmy poranną toaletę, przywitaliśmy się z moim okresem i ruszyliśmy na wcześniej wspomnianą stację benzynową, na śniadanie i po picie. Oczywiście oprócz paliwa, mieli tylko dwa rodzaje batonów i wodę gazowaną (Szwedzi nie potrzebują innej, bo w kranie mają za "free" taką bez bąbelków) !!! Cóż, zjedliśmy po waflu, zapytałam F. czy mogę dzisiaj na "wuefie" ćwiczyć na "pół gwizdka", bo jestem niedysponowana i ruszyliśmy na stały ląd. Zdecydowaliśmy, że poszukamy w okolicy stacji i do Stockholmu wrócimy pociągiem...tjaaaaa kierownik wycieczki znalazł jedną na mapie i ja ślepo mu  uwierzyłam, że jest blisko. Następnym razem wyrwę mu ten zakichany telefon i sama sobie sprawdzę.
Początek niedzieli był naprawdę przyjemny, jechaliśmy przez cudowne tereny, kąpaliśmy się w pięknych jeziorach, objadaliśmy się malinami. Mimo kiepskiego samopoczucia miałam jeszcze dużo siły i mnóstwo pozytywnej energii. Jednak po 30km zasuwania non stop pod górkę (jasna cholera, tutejsze tereny są jak Beskidy!),  zrozumiałam, że ta stacja wcale nie jest blisko. Na dodatek znów skończyła się woda ( jedyny sklep w okolicy to była ta "tanksztela", spod  której wyruszyliśmy),  na niebie pojawiły się chmury i zaczęło walić piorunami. Przestało mi być do śmiechu. Jednak zagryzłam wargi i dalej uśmiechając się od ucha do ucha pedałowałam.

w malinowym raju

Wtedy zdarzył się kolejny cud. Gdy z nieba poleciały pierwsze krople deszczu przed nami wyrósł klub golfowy. Na środku pustkowia, po horyzont ciągnęły się przystrzyżone trawniki, chorągiewki i ludzie w melexach...na widok tego ostatniego przez moją głowę przebiegła taka oto myśl: Filip wykona dywersję, najlepiej jak zacznie biegać nago wokół jednego z dołków, a ja  w tym czasie, jeden taki samochodzik ukradnę i "popyrkamy" sobie nim do domu! Oczami wyobraźni  widziałam Nas w tym małym białym autku, "tnących" przez las z uśmiechem na ustach i wiatrem we włosach.
Gdy się otrząsnęłam, natychmiast wydałam rozkaz: DO SCHRONU! Wskoczyliśmy pod dach tarasu w ostatniej chwili. Schowaliśmy rowery i ruszyliśmy do bufetu. Tym razem nam się poszczęściło, bo trafiliśmy na porę lunchu i za niewiele ponad 200 koron najedliśmy się różnych frykasów do woli. Do dyspozycji mieliśmy bar sałatkowy, śledziki, napoje, a kelnerka przyniosła nam jeszcze po kurczaczku z tza-tzykami i ziemniaczkami w ziołach. Gdy my sobie wcinaliśmy, za oknem szalała wichura, niebo przecinały ogromne błyskawice, a deszcz leciał w każdym możliwym kierunku, wbrew przyjętej zasadzie: grawitacja= spadanie w dół.
Po godzinie znów wyszło słońce, a my z nową energią ruszyliśmy w drogę. Przed wyjściem, Filipa oświeciło i poszedł zapytać kogoś z obsługi czy stacja, na którą się kierujemy jest czynna? NIE! bo jest w remoncie! Nie przejęłam się tym zbytnio, bo odpoczęłam, pojadłam i na dodatek mój luby przedstawił mi sytuację tak: dobrze, że się teraz dowiedzieliśmy, w takim razie nie pojedziemy na rozwidleniu w prawo, tylko od razu odbijemy w lewo i pojedziemy do innego miasteczka, gdzie jeździ inna linia.
Już wtedy powinnam się domyślić, że coś tu śmierdzi, ale człowiek najedzony i wypoczęty nie jest podejrzliwy.
Ruszyliśmy dalej. Mimo skrętu macicy, obolałego tyłka i odparzonej pipki, wody poburzowej chlapiącej mi aż na szyję ( po co komu błotniki ) byłam szczęśliwa! Tereny wokół nas były przepiękne, słonko świeciło, czasem było nawet z górki... sielanka:)
Niestety po przejechaniu kolejnych 15km zaczęłam być niespokojna i zapytałam: Filip wiesz co, ja wiem, ze ja nie mam mapy i mogę się mylić, ale mam takie nieodparte wrażenie, że jeździmy w kółko...bo na tą 1 stacje jak nas nawigowałeś to jakby tam (pokazałam ręką przybliżony punkt na linii widnokręgu) się kierowaliśmy, a teraz jak zmieniliśmy cel to nagle jedziemy w przeciwną stronę i mi się to nie zgadza... no i wtedy się dowiedziałam, że ta 1 stacja była w zupełnie przeciwnym kierunku niż nasz dom, ale była troszkę bliżej niż ta na trasie do Stockholmu, więc wybrał tamtą...i w rezultacie musimy wrócić te 30km, które pedałowaliśmy w kierunku tej 1 stacji, ale tak po skosie będziemy teraz jechać i to już będzie teraz na Stockholm!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! 
Przysięgam, że o mało mnie krew nie zalała, dosłownie i w przenośni!!! Kto wraca do domu jadąc w przeciwnym kierunku??!! Już miałam w biegu zeskoczyć z roweru, rzucić się na mojego lubego i zacząć go dusić, gdy nagle na skraju lasu pojawił się ssak z rzędu parzystokopytnych i Filip krzyknął: O! popatrz sarenka!
Tak się ucieszyłam, że złość odpłynęła w siną dal. Szybko sprostowałam, że to nie sarenka tylko koziołek sarny i zaczęłam "cisnąc" pod kolejną GÓRĘ, a że byłam już w malignie to zaczęłam majaczyć: jak ja bym chciała być teraz sarenką...ooo tak...biegałabym po lesie, nie musiałabym jeździć na rowerze, skubałabym sobie trawkę, wąchałabym kwiatki... O! albo nie, wolałabym być łanią, bo sarenka to ma męża koziołka, a ja to przecież mam JELENIA!
O mało nie umarłam ze śmiechu gdy do mnie dotarło, to co powiedziałam. Filipa dziwnym trafem to nie bawiło, nawet gdy go zapewniłam, że nie miałam nic złego na myśli. Oczywiście nie musiałam długo czekać na ciętą ripostę...
...gdy wreszcie udało nam się wdrapać na ten masyw skalny przed nami, zaczęliśmy z niego zjeżdżać w szalonym tempie, wtedy jak zwykle zaczęłam nabierać prędkości jakby szybciej niż F....nigdy nie zrozumiem dlaczego:P...w każdym razie, gdy mijałam mojego towarzysza, obróciłam głowę w jego stronę, wywaliłam język, puściłam oko i zaczęła krzyczeć: MASA KRYTYCZNAAAA!!! Wtedy "jakiś" samiec jadący już za mną burknął: chyba "kretyńska". Udawałam, że nie usłyszałam, ale w duchu pękałam ze śmiechu:D
Wreszcie dojechaliśmy do jakiegoś większego skrzyżowania, w miasteczku, w którym "namalowana" była linia kolejowa i stacja.
Ależ ja się cieszyłam! W pobliskich krzakach przebraliśmy się w suche ciuchy i popędziliśmy szukać peronu. Trafiliśmy bez problemu, usiedliśmy na ławce i czekaliśmy na pociąg.
Radość trwała krótko. Gdy po kilkunastu minutach poszliśmy sprawdzić, o której możemy spodziewać się "ciuchci" okazało się, że akurat ten odcinek torów jest w remoncie i TU pociąg nie jeździ, zamiast niego podstawiane są autobusy. Pobiegliśmy szybko na przystanek i zapytaliśmy kierowcę czy nas weźmie z rowerami? NIE!!! Z rozpaczy ugięły się pode mną kolana i usiadłam na chodniku.
F. zaczął przyglądać się mapie i nieśmiało mi tłumaczył, że od miejscowości XXX tory są już czynne, a to tylko 12 km, więc może jednak damy radę?
Nie miałam wyjścia, musiałam jechać. Uśmiechnęłam się, jęknęłam usadzając tyłek na siodełku i ruszyliśmy przed siebie. Po jakimś czasie, rzuciłam przez ramię: już chyba połowa drogi za nami, co? bo już ponad 6km musieliśmy przejechać? Jednak powinnam była milczeć, czasem lepiej żyć w słodkiej nieświadomości.
Wtedy dowiedziałam się, że 12km to było "na skróty", a że przejechaliśmy drogę, która prowadzi do celu w linii prostej to teraz musimy jechać na około czyli w sumie jakieś 20km!!! Nie wytrzymałam, zeskoczyłam z roweru w najbliższej zatoczce autobusowej, położyłam się na chodniku i zaczęłam płakać. Zapytałam czym ja sobie na to zasłużyłam?, czy ja komuś zrobiłam krzywdę?, kiedy z weekendowego relaksu zrobił się nam mały obóz pracy?! ZA CO DO CHOLERY??!! Przysięgam, że byłam kilka razy w życiu maksymalnie zmęczona, ale to co czułam wtedy, przerosło moje najśmielsze wyobrażenia. Jak się potem okazało człowiek jest w stanie wytrzymać jeszcze o wiele więcej.
Oczywiście się pozbierałam, wyjęłam z plecaka koc, włożyłam pod tyłek i znów wróciłam na właściwy tor (nomen omen).
Resztę opisze już w telegraficznym skrócie. Dojechaliśmy wreszcie do kolejnej stacji kolejowej, która też była zamknięta...i kolejna też...i następna... wreszcie ktoś nam powiedział, że do połowy sierpnia pociągi nie jeżdżą wcale!... zostało nam już tylko jedno wyjście, "dopedałowanie" do pierwszej stacji metra na terenie gminy Stockholm, porzucenie tam rowerów i podjechanie do domu tym środkiem komunikacji.
Jechałam dalej, głowa mi już zwisała bezwładnie, wzrok błądził gdzieś po asfalcie, nogi same obracały pedały, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, właściwie przestałam kodować gdzie jestem, co robię i po co. Już nawet nie rozmawialiśmy, panowała przerażająca cisza, którą przerywały tylko moje jęki spowodowane niewyobrażalnym bólem całego mojego obszaru między nogami. Chciałam już tylko zanurzyć się w lodowatej wodzie i położyć. Byle gdzie, wszędzie, na trawie, ulicy, pod śmietnikiem...
Wreszcie dojechaliśmy do Mörby, przypięliśmy rowery na parkingu dla tych pojazdów i zjechaliśmy schodami do metra. Już nic nie czułam, ani radości, ani smutku, byłam kompletnie wycieńczona.  
Dopiero gdy położyłam się w wannie poczułam, że jednak nie umarłam.

Wnioski końcowe.
1. Jazda z dodatkowym obciążeniem, to nie to samo co jazda bez takiego obciążenia.
2. 35 stopniowy upał to nie jest najlepsza temperatura na szalone wycieczki rowerowe.
3. Szwecja, zwłaszcza na północy to tereny mocno górzyste, należy to przyjąć do wiadomości, a nie sugerować się tym,  że nad polskim morzem jest płasko, więc wszędzie tak musi być, a mapa na pewno kłamie!
4. Mężczyźni są silniejsi fizycznie! A już w szczególności, gdy nie nęka ich okres! To przecież oni, a nie my, zostali skonstruowani na potrzeby polowania! Czas się z tym pogodzić. Oczywiście nie mam tu na myśli kobiet i mężczyzn, którzy na drodze ewolucji upodobnili się do kanapy, ich prawa ręka zmieniła się w pilota od telewizora, a lewa w szczypce do grilla.
5. Z szacunku do faceta nie należy mu bezwzględnie ufać, nie wolno rezygnować z zabrania swojej mapy, żeby przypadkiem nie urazić jego ego!  Kobieto jeśli Ty o siebie nie zadbasz, to nikt o Ciebie nie zadba;)
6. Nie każdy jest stworzony do organizowania wycieczek... nie będę pokazywała palcem kto nie jest:P
7. Wujek Google kłamie. Jeśli mówi, że do celu jest 75km musisz dodać jeszcze 30km!
8. 155km w dwa dni z obciążeniem i w upał to wcale nie jest mało, w związku z tym miałam prawo się popłakać z bólu dupy! Jestem zwycięzcą, a właściwie zwyciężczynią!

PS. Gdy zasypiając już w naszym mięciutki łóżku usłyszałam, że to była moja ostatnia wycieczka, bo za dużo marudziłam i że popsułam całą wyprawę to nie wytrzymałam. Ostatkiem sił wykrztusiłam z siebie: Najdroższy... gdybyś był organizatorem wycieczek to właśnie byś oddawał ludziom pieniądze i straciłbyś klientów. Trzeba mierzyć siły na zamiary, ja nie ukrywałam, że jestem osłabiona.
Nie wspomnę już o tym, że w piątek jak wybieraliśmy cel naszej podróży mówiłam, że to szaleństwo, że trzeba liczyć się z tym, że zabłądzimy, że google nie wie wszystkiego i 75km wydłuży się do 100km w jedną stronę, a upały i dodatkowe obciążenie mogą nas zajechać i nasza kondycja może tego nie uciągnąć. Przykro mi, ale miałam rację i nie będę nikogo przepraszać, jeśli Ci się nie podobało to Twój problem, ja jestem z siebie dumna i wycieczkę zaliczam do udanych, a Szwecji chwilowo nie lubię! Wygwizdów na zadupiu Europy- bez obaw jak emocje opadną znów ja polubię.
Obróciłam się tyłkiem i zasnęłam;)

PPS. Nazajutrz cały dzień miałam gorączkę i leżałam plackiem;( Pochwalę się jednak, że nie miałam zakwasów! Ani jednego, najmniejszego;)








piątek, 1 sierpnia 2014

W pogoni za obłokami srebrzystymi

Może nie jesteśmy z F. wybitnymi znawcami chmur, ale oboje zdecydowanie się nimi interesujemy.  Każde z Nas na swój sposób. Mnie ta dziedzina zawsze interesowała w zakresie podstawowym. Nazewnictwo, podział, jaką pogodę  zapowiadają...jednym słowem "basic". Wszystko zaczęło się od tego, że ciocia Halinka z wujkiem Heniem na komunię dali mi magiczną książkę pt. "Na wycieczce, na biwaku". Pełna była ciekawych zabaw, wiadomości z zakresu fauny i flory, prostych eksperymentów, a jeden z rozdziałów był poświęcony właśnie chmurom.  Uwielbiałam ją jeszcze dwa lata temu, do momentu, gdy ktoś mi ją bezczelnie ukradł na obozie dla dzieciaków!!! Dawno nie było mi tak przykro, nie dość, że to była jedna z moich ulubionych pamiątek z dzieciństwa to na dodatek od krewnych, których zawsze darzyłam sympatią. Nota bene jeśli ktoś z Was natknie się na tę publikację to może kupować w ciemno, jeśli nie będziecie zadowoleni, chętnie odkupię dla potomnych:)
Wracając do chmur, bo coś odbiegłam od tematu to F. w przeciwieństwie do mnie ma w nosie cirrusy, cumulusy czy inne altostratusy. On wyszukuje chmur zjawiskowych, rzadkich i magicznych. Teraz np. na tapecie są tytułowe obłoki srebrzyste. F. wyszukuje informacji na temat tego gdzie i kiedy się pojawiły, ja wypatruję wieczorem śladów mogących je zapowiadać i gdy tylko jest nadzieja na to, że uda nam się je zobaczyć wskakujemy na rowery i pędzimy na okoliczne górki, tarasy widokowe czy inne wieże;)
Tym sposobem upolowaliśmy je kilka dni temu wieczorem! Cóż to był za widok. Tak nas oczarował, że  musieliśmy pojechać do centrum, żeby móc sfotografować miasto na ich tle. Moje zdjęcia oczywiście wyszły beznadziejne, nie tylko ze względu na to że mój sprzęt to przerosło... żaden aparat by nie podołał poziomowi mojej ekscytacji...strasznie trudno złapać ostrość, gdy się człowiek cały czas rusza, telepie i podskakuje...Poniżej publikuję zdjęcia Filipa, oczywiście nie udostępnił mi tych najpiękniejszych, bo te wrzucił na Shutterstocka. Zdjęcia niestety nie oddają magii tych zjawiskowych chmur i widoku, który aż zapierał dech w piersi, ale może zainspirują Was na tyle żebyście i Wy ruszyli na poszukiwanie obłoków srebrzystych...warto!

Z lewej strony Ratusz (wieża 106 m.), a po prawej wyspa Riddarholmen z Kościołem o tej samej nazwie (żeliwna wieża 86,6m)

Riddarholmen