czwartek, 28 marca 2013

Opętana przez fistaszki!

Jeść! Jeść! Jeść! Jeść!- to właśnie krzyczy milion Ig w mojej głowie. Przysięgam, że zaraz się wścieknę. Moje ciało rewelacyjnie znosi mój mały post ideologiczny pod tytułem "nie chcę być dłużej jedzenioholikiem". Nic mnie już nie boli, nie męczę się tak szybko jak przy poprzednich próbach, nie mdli mnie, po prostu funkcjonuję bez większych zmian. Natomiast mój umysł daje mi popalić podwójnie, za duszę i za ciało. W zasadzie nie przestaję myśleć o jedzeniu, szczególnie o orzeszkach ziemnych, które są w kuchni. Prześladują mnie te małe wredne arachidy pomimo tego, że nie byłam w pomieszczeniu gdzie się "bunkrują" od poniedziałku. Jestem tak sfrustrowana i jednocześnie zdeterminowana, że chce mi się płakać. Jeśli zaraz nie wybuchnę, to żeby w inny sposób rozładować emocje zrobię coś ekstremalnie głupiego. O! np takie rzeczy mi do głowy przychodzą: ogolę się na łyso albo zafarbuję na zielono, zrobię sobie tatuaż na środku czoła w kształcie wielkiego arbuza, wbije sobie gwóźdź w palec lub ugryzę się w łokieć...cokolwiek byleby przestać myśleć o jedzeniu!!! Już nawet nie jestem zabawna, bo tak mi źle, że poczucie humoru się obraziło i mnie opuściło. Jednocześnie jestem taka wściekła, że chciałabym na przekór sobie nie jeść dopóki nie schudnę do rozmiaru 40, a trochę mi jeszcze brakuje to wymarzonego "size'u".
Na poziom mojego rozgoryczenia ma zapewne wpływ ilość zdobytych ostatnimi czasy informacji na temat metabolizmu, połączenie ich z moimi doświadczeniami i wyciągnięcie wniosków. Moja kuchnia jest tak bardzo fit, light, eko i co tam jeszcze można sobie wymyślić, mój grafik tygodniowy jest jeszcze bardziej wypełniony aktywnością fizyczną niż zwykle, a prawda jest taka że waga ani drgnie...okazuje się, że jeżeli ktoś podjął wiele prób zrzucenia zbędnych kilogramów, często drastycznie zmniejszając ilość przyjmowanych kalorii (diety typu 1200kcal, 1000kcal itp- to były zalecenia przychodni leczenia otyłości, nie jakieś moje fanaberie!!), że w ten sposób mógł tak spowolnić swój metabolizm, że potrzebuje on nawet poniżej 1000 kalorii żeby normalnie funkcjonować. To by wyjaśniało moje zeszłoroczne wiosenne zmagania, które zakończyły się fiaskiem. Trzy miesiące jadłam 900-1200 kalorii i schudłam 2 kg!!!! I z jednej strony cieszę się ogromnie, ze znalazłam coś co znów skutkuje czytaj- głodówka, zwłaszcza, że ma ona naprawdę wiele dodatkowych atutów jednym z najistotniejszych w moim wypadku jest niesamowity wzrost odporności. W zeszłym sezonie byłam chora 7 razy w ciągu 6 miesięcy!!! a w tej zimy ani razu!! Z drugiej strony przeraziłam się, że kiedyś i ona przestanie działać i już nie wiem co wtedy zrobię...ale co ja będę się martwiła na zapas. Najwyżej wynajmę jakiegoś "kata", który zamknie mnie w jakimś magazynie na pół roku, będzie mnie gonił do ćwiczeń 20h na dobę i poił tylko wodą:P Zresztą nie ma co planować, bo jeśli nie zwariuję zaraz od myślenia o żarciu to wszystko będzie dobrze;)Idę się napić wody...będę sobie wyobrażała, że to kanapka z tuńczykiem:D

PS. Teraz nawet tarte jabłka byłyby najpyszniejszym rarytasem nad rarytasami...


środa, 27 marca 2013

Victory or dead!

Jestem taka głodna, że aż chce mi się płakać. Nie miałam w ustach niczego od 60 godzin. W zasadzie nie przeszkadza mi ból głowy, łamanie w gnatach, ssanie w żołądku czy lekkie mdłości, dobija mnie tylko moja psycha. Z jednej strony jestem niesamowicie zdeterminowana i wiem, że się nie poddam, a z drugiej mam ochotę beczeć jednocześnie tarzając się w jedzeniu. Mam tak wyczulony zmysł węchu, że czuję obiad, który gotuje sąsiadka dwa piętra wyżej!!! Do tego Filip wcinający pierogi, kurczaki, smażone sery, kanapki...i jeszcze głupawo się uśmiecha i czasem przez przypadek zapyta: a Ty co będziesz jadła Kochanie? Wrrrrrrrrrr no wiem, że niechcący to rzuca z przyzwyczajenia, ale oczywiście muszę na  niego warczeć i krzyczeć... to mi pomaga, a on to dzielnie znosi:P Co do darcia się, to miałam wczoraj taki dołek podczas, którego chciałam krzyczeć na całe gardło, że chcę być chuda. Co jest dla mnie niesamowitą odmianą, bo zwykle chciałam drzeć się: nie chcę być już grubaaaa!!! A jak już jesteśmy w tym temacie, to uwierzcie mi na słowo, że żaden grubas nie chce być gruby, nawet ten który się zapiera, że jemu to nie przeszkadza, to tylko świadczy o tym że skutecznie sobie wmówił, że tak już musi być. Też próbowałam zaakceptować moją fizjonomię, myślałam nawet że mi się udało, ale z obecnej perspektywy stwierdzam, że to była ściema! Sama siebie oszukiwałam, ale musiałam inaczej bym nie przetrwała. Prawda jest taka, że każdy chce być lekki, wyglądać ładnie i czuć się komfortowo we własnym ciele i dużo łatwiej to osiągnąć mając na wadze mniej niż więcej.Podążając za tą maksymą idę sobie nie zjeść śniadania;)

Nie pamiętam gdzie znalazłam ten obrazek, ale mam nadzieję, że nikt się nie pogniewa, że go wykorzystałam...on idealnie obrazuje mój stan ducha i ciała.

poniedziałek, 25 marca 2013

Wiosenne porządki:)

Nie ma to tamto czas zakasać rękawy i brać się za kolejną głodówkę. Wiosna może nas zwodzi, ale jak buchnie upałem i trzeba będzie się rozebrać do rosołu to głupio się będzie mrozami zasłaniać. Obiecałam sobie, że w tym sezonie nie będę bała się bikini, zbiorników wodnych, plaży i innych miejsc gdzie króluje nagość. Chociaż szczerze mówiąc nie lubię ich też z innych pobudek, takich jak  wszechobecne tam tłumy, smród grilla, hałas, śmieci, nuda podczas opalania...no tak ale żaden z tych argumentów nie tłumaczy niechęci do stroju kąpielowego. On jest moim wrogiem z zupełnie innych powodów, a mianowicie jest "ujawniaczem" mankamentów mojego ciała, w skrócie fałdocelulozwisocycoudajakbeczkizwinem. Jednym słowem śmierć bikini!!!
Najważniejsza jest motywacja, a tej jak widać mi nie brakuje. Ostatnie kilka dni trzymałam się diety przedgłodówkowej, żeby dziś na tydzień przed świętami pościć. Myślałam że może uda mi się to zrobić bez opisywania moich zmagań na "kartach" mojego skromnego bloga, ale nie udało się. Ssie mnie tak okrutnie, że najchętniej wlazłabym cała do lodówki i nie wychodziła z niej dopóki nie wyjem wszystkiego...długo bym tam nie posiedziała, bo przygotowałam się na taką ewentualność i jest prawie pusta. Muszę jednak wyjść z domu, bo ugotowałam wczoraj Filipowi obiad na dziś, który stoi w garnku na kuchence i boję się, że gdy dopadnie mnie kryzys to wsysnę jego zawartość. Jedyną ulgą w tych męczarniach przynosi mi właśnie pisanie i świadomość, że ktoś to przeczyta i może mnie trochę pożałuje, albo do czegoś się zmotywuje, albo po prostu się uśmieje:) W każdym razie dzięki, że czytacie, bo mi tym pomagacie:D Rymuję i niczym się nie przejmuję.

niedziela, 17 marca 2013

The end

Wracamy!!! Na dobry początek sza-cun dla Filipa, który zamontował gniazdko w samochodzie i dzięki temu mam ciągły dostęp do prądu i mogę sobie pisaaaaaaaaać do woli.:D Zanim go poznałam nie wiedziałam, że takie cuda są w ogóle możliwe. No a teraz czas na podsumowanie naszego tripa...w zasadzie zastanawiałam się czy nie zataić kilku szczegółów zwłaszcza, że zauważyłam wśród znajomych ciekawe zjawisko, które nazywam "i żyli długo i szczęśliwie". Ostatnio większość osób z którymi się spotykam mówi tylko o tym jak im się cudownie żyje, nikt już nie ma problemów, żadnych trosk, zmartwień...pieprzona sielanka. Wszyscy są tacy normalni i szczęśliwi, że aż się można porzygać na różowo. Nie mówią o tym jak ich szarpie kredyt, że nie pamiętają kiedy byli na wakacjach, że praca ich wykańcza lub nie daje satysfakcji. Jedyne co słyszę to: kupujemy mieszkanie jupiiiii (nie ważne że będziemy je spłacać do pięćdziesiątki) dostałam awans hurrrra (nie ważne że szef mną pomiata), schudłam jupiiiiiiiiiii (to nic że to dlatego, że mąż pije), kupuję samochód (czy to ważne, że mi za niego płacą rodzice?). Mogę mnożyć takich przykładów bez liku, tylko po co. Jeśli teraz to czytasz to pewnie sam to zauważasz, albo...sam/sama sobie dokończ. W pewnym momencie naprawdę uwierzyłam, że tylko ja mam zmartwienia. Aż mi było głupio, bo wszyscy tacy zadowolenia, a ja marudzę. Przeszło mi nawet przez głowę, że to może ja się mylę?? Może właśnie na tym polega bycie dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem?? eeeeeeeee NIE! Może i jestem zbyt szczera, trochę się obnażam emocjonalnie, ale przynajmniej czuję, że są ludzie przed którymi nie muszę niczego udawać i wiem, że oni też są przy mnie sobą.
Po tym mały wstępie nie pozostało mi już nic innego jak być szczerym do bólu i przyznać się przed całym światem dooo... albo...jako szczęśliwa właścicielka bujnej wyobraźni napiszę trzy zakończenia naszej wycieczki, a wy sami sobie wybierzecie, które Wam się podoba najbardziej;) Wybaczcie to małe zamieszanie, ale moi prawdziwi przyjaciele na pewno będą wiedzieli które zakończenie jest prawdziwe, a reszta świata mam nadzieję, że będzie się po prostu dobrze bawiła;)

Wersja 1
No i już nie otworzyli wyciągów, bo wichura następnego dnia nadal szalała. Jakoś się trzymałam, chociaż w tej fazie cyklu hormony aż pchają łzy do oczodołów, czy to ze smutku czy z radości zawsze coś mi tam po policzkach spływa:P Wszystko było dobrze do póki nie pojechaliśmy oddać karnetów i walczyć o zwrot części pieniędzy. Dogadać się z Tą babką...ona ani słowa po angielsku, a ja po włosku kali mówić,ale zrozumiała! Ale co z tego skoro kasy i tak nie oddali i wtedy pękłam. Leciały mi po twarzy całe strumienie słonego badziewia- sama dawno u siebie takich nie widziałam. Oczywiście wiele tłumaczy huśtawka hormonalna, ale nie wszystko można zwalić na to, bo pewnie byłby to mniejszy "opad deszczu" ale na pewno by się pojawił. Ciężko pracowałam żeby móc sobie pozwolić na taki wyjazd, i skoro już przejechaliśmy pół europy, wywaliliśmy kasę na karnety to do cholery ma być idealnie!!!!No i robiłam wszystko, żeby wycisnąć z tych dni ile się da, wczoraj na prawdę było cudownie, ale dziś już chciałam poszusować i koniec! Po chwili pędziliśmy już do pokoju, żeby się spakować i przynajmniej nie płacić za kolejną dobę w hotelu. Uregulowaliśmy rachunki, wskoczyliśmy do wozu i pognaliśmy na dół. W aucie nastała grobowa cisza, którą przerwał Filip pytaniem: no i jak Kochanie?? podobał Ci się wyjazd?? Odezwał się w najgorszym momencie. Wymamrotałam że tak i znów zaczęłam beczeć, chociaż tym razem już nie wiem czemu. Naprawdę mi się podobało, niewiele brakowało, a byłaby to jedna z najpiękniejszych naszych podróży. Leżała by w mojej głowie w tej samej szufladce co nasze genialne wakacje w Toskanii- (te pierwsze... drugie skutecznie zepsułam)! Dojechaliśmy do Rovereto i poszliśmy na zakupy, bo przecież trzeba przywieźć do domu regionalne przysmaki...te płynne i te w formie stałej:P i jakoś tak się sprawy potoczyły, że po szopingu szwędaliśmy się 5 godzin po tym jakże ładnym miasteczku. Kupiłam sobie śliczną torebkę, zjedliśmy pyszny obiad i ruszyliśmy do domu:)


Wersja 2
Na drugi dzień już podczas porannego joggingu miałam złe przeczucia. Wiatr wiał niepokojąco mocno. Wróciłam do pokoju i nie mówiąc nic Filipowi, wskoczyłam pod prysznic. Jakże się ucieszyłam, gdy zeszłam na śniadanie a za oknem, między drzewami krzesełka się poruszały. Piętnaście minut później wpinaliśmy się w narty i szaleliśmy na cudownie przygotowanych trasach. Mimo słońca było -10 stopni, ale nam było wręcz gorąco:D Niestety nie trwało to długo.Koło południa mnie zmroziło, gdy podjechałam pod hotel żeby zmienić narty, bo chcieliśmy poszaleć poza trasami. A tu niespodzianka, ktoś radośnie przywłaszczył sobie moje dechy. Oczywiście na początku zaczęłam biegać i ich szukać, bo nie mogłam w to uwierzyć. Nie żeby mi się to nigdy nie zdarzyło, wręcz przeciwnie: nad morzem ukradli mi aparat, jak jechałam do Rosji na wykopaliska zniknęły mi wszystkie pieniądze, w zeszłe wakacje rower, trzy lata temu kije w Andalo...bardziej zaskoczyło mnie to, że znowu mi coś zwinęli, chociaż już na prawdę staram się pilnować swoich rzeczy. Gdy pierwszy szok minął oczywiście się poryczałam, chociaż nie był to cenny sprzęt. Kupiłam go okazyjnie, bardziej do szkolenia niż dla przyjemności. Zdruzgotało mnie to, że znów mi ktoś coś zabrał. Kurde co ja takiego zrobiłam, że święty Antoni mnie opuścił, a wręcz się na mnie mści??!! Filip stanął na wysokości zadania, mocno mnie przytulił, kazał się rozchmurzyć, bo przecież jest piękny dzień i mam te lepsze narty, w które wystarczy się wpiąć i dalej szaleć;) No i udało się, otarłam łzy i ruszyłam do boju;) Wieczorem zjechaliśmy do Rovereto na pyszną kolację, która niestety dała mi popalić podczas podróży, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało, bo myślałam tylko o mojej nowej torebce leżącej na tylnym siedzeniu- Filip mi kupił na pocieszenie za narty:)


Wersja 3
Następnego dnia krzesełka ruszyły, ale niestety nie na długo. W południe wiatr znów się wzmógł i musieli zamknąć wyciągi. Całe szczęście te 3 godziny na nartach znacznie poprawiły mi humor. Nie zastanawiając się wiele pognaliśmy na biegówki...jakby nie było to też narty:D Tor był znakomicie przygotowany i dzięki niskiej temperaturze świetnie się po nim śmigało nawet na nienasmarowanym sprzęcie:P Takie z Nas osły, że znów zapomnieliśmy smaru!! W drodze powrotnej postanowiliśmy podjechać do kas żeby zawalczyć o jakieś odszkodowanie w związku z zamknięciem wyciągów, ale oczywiście : "itz not refundable". Pani nas poinformowała, że jeśli poczekamy 12h i jeśli puszczą wyciągi to w ramach rekompensaty dostaniemy karnet na jeden dzień gratis. Ja się zapytałam kto nam w takim razie za kolejny nocleg zapłaci, ale ona już tego nie zrozumiała. Wróciliśmy do hotelu i rozpatrzyliśmy wszystkie opcje...jeśli puszczą wyciągi to super, bo sobie jeszcze pojeździmy, ale jeśli nadal będzie wiało to tylko zabulimy za kolejną dobę hotelową, a jutro się wściekniemy i zepsujemy sobie wyjazd...zresztą i tak się wkurzyliśmy, że nie możemy machnąć ręką i powiedzieć: phi a kto bogatemu zabroni. Filip podsumował to jednym zdaniem: właśnie dlatego uważam, że musimy mieć dużo pieniędzy, żeby się nie szczypać tylko robić co nam się żywnie podoba;) I ma racje cholera. Tak czy inaczej, spakowaliśmy się, zjechaliśmy do Rovereto na pyszną  kolację, a na deser wybrałam sobie śliczną torbę, bo przecież zaoszczędziliśmy na noclegu:P i ruszyliśmy do domu:)


Rovereto...

piątek, 15 marca 2013

"Matterhorn"

No i wszamałam una buona pizza con ruccola e proscciutto crudo i męczyły mnie taaaakie okropne wyrzuty sumienia, że miałam ochotę się upić i iść spać. Normalnie czułam jak te 6 kawałków tego okrągłego italiańskiego przysmaku (dwa odjęłam sobie od ust i oddałam Filipowi) tańczy radośnie w moim brzuchu i gra mi na nosie:P). No i podczas gdy siedzieliśmy sobie po posiłku w knajpce i tak idiotycznie gapiliśmy się na góry za oknem i szalejące na stokach wichury, nagle zaczęła mnie dopadać jakaś dziwna forma frustracji. Wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł, ale w tamtej chwili wydawał mi się na tyle abstrakcyjny, że postanowiłam go pozostawić w sferze marzeń. No i tak ni z tego ni z owego zaczęliśmy się wiercić na tych stołkach, kończyny zaczęły żyć własnym życiem, a energia przywrócona pysznym obiadem nie pozwalała nam spokojnie usiedzieć... i w końcu padło pytanie, które dziś wypowiadaliśmy już wielokrotnie: to co robimy?? Filip zaproponował zaskakujące rozwiązanie: to może drzemka??, które maksymalnie mnie wkurzyło, bo od lat pracuję nad tym żeby każdy dzień spędzać maksymalnie aktywnie i nie ucinać sobie kimanka w ciągu dnia, bo mój metabolizm natychmiast sprytnie to wykorzystuje do odłożenia zapasów, normalnie wychwytuje każdą kalorię nawet z wydychanego przeze mnie powietrza! Ta iskra wywołała lawinę zdarzeń... oburzona szybko rzuciłam alternatywnym rozwiązaniem, które jak już wspomniałam, od dłuższej chwili pałętało mi się gdzieś między zwojami: a może wskoczymy w buty narciarskie i sobie po prostu wejdziemy na tą górę, żeby chociaż raz dzisiaj zjechać???musiało zabrzmieć to tak bardzo surrealistycznie, że jedyne co usłyszałam w odpowiedzi to: a może weźmy dupoloty i zjedźmy sobie na tyłkach do tej knajpki gdzie wczoraj sobie siedzieliśmy?? wystarczyło, że rzuciłam jedno spojrzenie i pięć minut później biegliśmy przez narciarnię już w butach, goglach i w tzw pełnej gotowości. Porwaliśmy sprzęt i ruszyliśmy na szczyt:P Duło tak makabrycznie, że momentami, gdy wiatr smagał moją twarz nie byłam w stanie oddychać, ale się nie poddaliśmy i 45 minut później zapinaliśmy narciochy:D Zdążyliśmy na sam zachód słońca. Jednym słowem było warto! Wysoki poziom endorfin spowodowany wysiłkiem przywrócił pozytywne spojrzenie na świat, a fakt, że prawie wbiegliśmy na tą górę ogromnie podbudował moją wiarę we własne siły...no kurde mam kondycję, wciągnąć ten mój wielki zad na ten szczyt w tak krótkim czasie było nie lada wyzwaniem!




czwartek, 14 marca 2013

Nagły zwrot akcji x2

Starszyzna ma w zwyczaju mawiać: Nie chwal dnia przed zachodem słońca...ja za to mawiam: phi mam to w du... Jednak tym razem się doigrałam. Jeśli wczoraj komuś kto czytał moje wypociny przeszło przez głowę: no chyba jej za dobrze, dzisiaj może spać spokojnie, bo już mi nie jest tak dobrze:P Primo męczy mnie duszek kacorek, bo wczorajsze saneczkowanie skończyliśmy w knajpce na dole i w oczekiwaniu na wybór nowego "papasa" popijaliśmy tego niegroźnego spritza, o którym już wspominałam. No i może nie jest on mocny, ale po 10 takich rezultat jest jednak zacny:P Przykozaczyłam, bo wiedziałam że czeka mnie jeszcze długa droga pod górę do naszego hotelu i procenty szybko wyparują. Niestety nie wzięłam pod uwagę jednego, że jak już przykulam się do pokoju to znajdę jeszcze jedno wino na balkonie. Jaki z tego wniosek?? Nigdy nie wychodź w nocy na balkon!! No i budzę się dzisiaj rano i świeżynką to ja nie jestem:P Oprócz tego znów zbliża mi się okres, więc jestem zmierzła do granic możliwości, wkurza mnie dosłownie wszystko. Krzywo powieszona kurtka, skarpetka na podłodze, pryszcz na nosie, czterodniowydniowy zarost Filipa....WSZYSTKO! A teraz gwóźdź do trumny. Podniecałam się wczoraj, że będę dziś szalała poza trasami i będzie czad...nooo i ...zeszłam na śniadanie, uspokoiłam hormony, wzięłam witaminy, ibupromy i magnezy, żeby stłumić efekty wieczornych szaleństw i gdy już doszłam do siebie, odkryłam że za oknem świeci słońce, widać błękitne niebo, a na trasie jest mnóstwo świeżego śniegu. W tej radosnej atmosferze skonsumowałam śniadanko, ciepły croissant z "pasztetem"* był wisieńką na torcie, przedsmakiem cudownego dnia...do czasu...opuszczając strefę jadalnianą zatrzymał nas kelner i zagaduje: sci sci?? na co ja z ogromniastym uśmiechem na japie: si si, a on mnie ciągnie do okna i pokazuje prześwit między drzewami, w którym widać nasz wyciąg krzesełkowy, który ani drgnie!!!! No i tłumaczy mi: bla bla bla bla vento bla bla bla i macha rękami. Wieje tak potwornie, że nawet na spacer nie chce mi się wychodzić. Boję się że mnie porwie gdzieś pod chmury albo zepchnie w jakąś przepaść. W efekcie koczujemy w naszej gawrze i udajemy przed sobą, że niby chcemy coś robić, bo co jakieś 45 minut pada pytanie: to co robimy...i pozostaje ono bez odpowiedzi;( DÓŁ na maksa!! Pozostało nam jedynie "smarowanie" – bez skojarzeń, w słowniku narciarza oznacza to spożywanie alkoholu:P i gimnastyka- i tu już interpretacja dowolna;)

*pasztet- nie będę przeprowadzała tu wnikliwej analizy mojej jakże zaskakującej nazwy dla Nutelli, bo musiałabym poświęcić na to jakieś 3 dni, po prostu nazywam kremy czekoladowe pasztetami i już:D

PS. Podczas gdy ja przelewałam swoje smutki na "papier" Filip się ogolił, a huragan zelżał. Zrezygnowaliśmy ze "smarowania" i spędziliśmy cudowne popołudnie na biegówkach...jednak happy end...w nagrodę wcinam dziś pizzę:D malutka zaraz wyjedzie z pieca:D:D:D:

środa, 13 marca 2013

Italiano vero:D

Wybaczcie taką długą absencję,ale gdy sezon zimowy trwa moje zakręcone myśli zasuwają niczym księżyc wokół ziemi tylko i wyłącznie wokół narciarstwa:D Teraz też jestem na wyjeździe, ale tym razem już tylko dla siebie. Miła odmiana jeździć w końcu przodem, równolegle i szybciej niż 5km/h:D Zarezerwowałam pokój i na spontanie wsadziliśmy z Filipem tyłki w auto i przykulaliśmy się do Włoch żeby wyszaleć się na śniegu. Oczywiście nie zabrakło przygód już w drodze...ledwo minęliśmy pierwszą sosnę za naszym domem okazało się, że mój luby zapomniał skarpet narciarskich, a wiadomo, że bez tego ani rusz, więc w tył zwrot, do "jednostki" wróć. Podejście nr dwa. Zjechaliśmy z trasy już tylko po płyn do spryskiwacza... płyn dolany, wsiadamy, pasy zapinamy, komu w drogę temu trampki...yyyyyy a buty do biegówek mamy?? Ja nie pakowałam, a Ty?? Ja też nie...w tył zwrot do domu... gazuuu:D Tym razem wsiedliśmy do auta, posiedzieliśmy minutę i dopiero wtedy zapieliśmy pasy i ruszyliśmy w drogę:D Przez następną godzinę aż mi się czerep dymił od tego myślenia, czy aby na pewno wszystko spakowałam...na miejscu okazało się, że...o niczym nie zapomnieliśmy:D Rozgościliśmy się w pokoju, Filip poszedł spać, a ja wyskoczyłam obiec okolicę, przywitać wszystkie świerki i zaspy. Po powrocie wskoczyłam do nagrzanego już wyrka i kimaliśmy jedynie 11h:P
Tak trochę, ale tylko trochę z innej beczki, to zawsze gdy jestem na nartach jako instruktor, to gdy wstaję rano, marzę sobie, że nie jestem w pracy i mogę sobie poleżeć do 9:00, później jem śniadanko i dopiero o 10:00 wypełzam na stok...no i po raz kolejny mam szansę spełnić moje marzenia, a zamiast tego urządzam sobie mały obóz odchudzający. Bo gdy ja się już wybiorę na wakacje to nie marnuję ani minuty, a mój dzień wygląda mniej więcej tak jak dziś: 7:30 jogging ( to tegoroczna nowość, nigdy wcześniej nie udało mi się biegać na wyjazdach)+ zimny prysznic 8:30 śniadanie 9:15 wpinam się w narty, śmigam co tchu do 11:00 i wtedy czas na...1 drinka odświeżającego czyli spritza:D (prosecco+aperol+woda+lód+pomarańcza= mniam) 11:15 powrót na trasę i pobijanie rekordów prędkości- wiadomo brawura po alkoholu:P no dobra to był głupi żart, właśnie dlatego popijamy tylko spritza, bo ma niską zawartość alkoholu, ogólnie nie uznaję jazdy na nartach pod wpływem!!:D 14:30 zjazd do hotelu na małe co nieco( zawsze dziabnę kawałek pizzuni Filipa:P) i byczenie się w leżaku:P 16:00 biegóweczki 17:00 spacer...18:00 spritz:D:D, później już tylko prysznic wino wyro wino filmy wino...gimnastyka...wino, spanie... i od rana powtórka z rozrywki:D:D:D:D
Co do pobijania rekordów, to dwa lata temu naszym celem było wyjeżdżanie na trasę jako przedzjeżdżacze czyli "pierwsi z pierwszych najpierwsiejsi", rok temu szliśmy na ilość i udało nam się jednego dnia przejechać 100km, a w tym roku stawiamy na prędkość...a wszystko zaczęło się od tego, że puściłam się wczoraj na pierwszej ściance ze szczytu , a zatrzymałam się dopiero na samym dole, no i gdy Filip dojechał do mnie przy bramkach do krzesełek, cały aż telepał się ze śmiechu. Zdziwiona zapytałam co go tak rozbawiło, a on na to: jesteś świrem Kochanie! Chyba jeszcze nigdy nie usłyszałam od niego piękniejszego komplementu:D Dzięki temu, że ostatnio jestem w doskonałej formie psychofizycznej i czuję się jak Superwoman nawet nie poczułam, że jadę jedynie 92km/h. Mało tego okazało się, że jestem podwójnym świrem, bo nie zwróciłam uwagi na to jak mam ustawione wiązania...przód miałam na 7 a tył na 6....dla niewtajemniczonych, dobrze że nie zgubiłam narty na pierwszym garbie;P jakby co to wszystkiego się wyprę:P Niestety dziś warunki nie pozawalały na pobicie wczorajszego wyniku, a wzięłam lepsze narty i przekręciłam wiązania... a tu śnieg, mgła i grząsko...ale jutro już nie odpuszczę i dobiję do stówki:D
Nota bene nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze przeskoczę umiejętnościami swoje narty. Może nie jest ona jakaś nie wiadomo jak wspaniała,więc może i nie jest to jakiś wyczyn, ale czuję, że mnie ogranicza i niczego więcej już z niej nie wycisnę. Poza tym już w zeszłym roku poczułam, że znalazłam swoją narciarską miłość, a w tym sezonie nie mam już żadnych wątpliwości, że.... uwielbiam jeździć śmigiem. Kiedyś tego nienawidziłam i do głowy by mi nie przyszło, że będzie mi to sprawiało taką frajdę. Tak się tym jaram, że aż brak mi słów, nie pozostało mi więc nic innego jak kupić slalomki i stworzyć z nimi duet idealny:D No i znowu wydatki...
Dość już o nartach, bo przecież nie każdy musi lubić ten sport...chociaż w zasadzie... Problem w tym, że ja od ponad dwóch miesięcy nie robię niczego innego i chyba nie mam do powiedzenia niczego na inny temat...wybór nowego papieża?? Berlusconi?? eee no bez jaj;)Chociaż dla Benka sza-cun!
O! ale miałam zabawną sytuację podczas ferii śląskich. Uczyłam jeździć na nartach Bruna i Huga (dwóch takich co ukradną księżyc, kto ich zna ten rozumie moje uwielbienie dla tych dwóch małych cherubinków z małymi różkami za uszkami). Pewnego dnia chłopaki dali czadu i poszliśmy w nagrodę na gorącą czekoladę, a że w tej knajpce do której się wybraliśmy serwują ją taaaaaaaką dużą i gęstą i z ogromną ilością bitej śmietany, że taki czterolatek jadłby ją dwa dni, a mięliśmy pół godziny, więc postanowiłam poprosić o specjalne wydanie mini tego przysmaku. Zaatakowałam bar i śpiewająco wyartykułowałam swoją prośbę-zaznaczę tutaj, że często spotykam się we Włoszech z obsługą która zasuwa w 5 językach jednocześnie, dlatego postanowiłam mówić ich sposobem i taki był tego rezultat: "Ciao! Per me una chioccolata con panna in duo cups becouse it's for zwei little bambini from my group." Barman spojrzał na mnie z pełną powagą i cudowną angielszczyzną odpowiedział: "no problem, I will make for you one hot chocolate in two cups...zwei little bambini si?? alles klar??" na co ja : "yyyyyyyy da, yes, si, tak, ano...:D" no i wtedy już oboje zaczęliśmy się turlać po podłodze. Od tamtej pory Sebastiano wita mnie z uśmiechem na twarzy, zawsze ucinamy sobie miłą pogawędkę (już w jednym języku), a dziś zaserwował mi mega super exstra dużego spritza.
No i na koniec kilka miłych słów na temat mego towarzysza, z którym dzielę radość z narciarstwa, życia, wiatru we włosach, słońca na twarzy i takie tam romantyczne duperele jeszcze. W poniedziałek gdy "objeżdżałam-oprowadzałam" go po okolicy, dojechaliśmy krzesełkiem na taki szczyt skąd widać orczyk który wciąga ludzi na "wyższy szczyt tej samej góry" tylko z innej strony. No i ja się tak strasznie napalałam, że sobie zjadę taką fajną trasą, na widok której mogłam się tylko oblizywać podczas moich szusów z moją mega pędzącą grupą 5 latków, i że później sobie wjadę tym orczykiem i będą tam lepsze widoki i w ogóle tam to musi być tak super extra skoro ja tam nie mogę jechać...no i jestem, bez grupy, wolna jak ptak, pędząca ja TGVe, a orczyk...nieczynny!!I dupa, bo jak zjadę moją wymarzoną trasą, nawet pomimo wbitego ogromnego zakazu "pista chiuso" to już nie wjadę i będę musiała drałować pieszo...Filip tylko na mnie spojrzał i po zaciśniętych wargach, zmarszczonych brwiach i zmrużonych oczach rozszyfrował co się święci...ta mina oznacza tylko jedno... kłopoty... po dłuższej chwili...wydusiłam z siebie pytanie: co byś powiedział na mały spacer?? Filip: co masz na myśli?? Iga: no wiesz...widzisz ten szczyt...bo mnie się on strasznie podoba i chętnie bym go zobaczyła z bliska... Filip: no ale może jutro puszczą ten orczyk i sobie tam pojedziemy...?? Iga: (no może nie krzyczałam, ale mówiłam dość głośno) No na bank!! na pewno go nie PUSZCZĄ!!! i ja już nie zobaczę co jest za tą górą!!! i do końca życia będę się zastanawiała co tam jest!!! Filip: no to co proponujesz?? Iga: Ja chcę tam wejść ( powiedziałam nieśmiało i dołączyłam spojrzenie kota ze Shreka) Filip: a co z nartami?? Iga: jak to co z nartami?? Musimy je wziąć, żeby mieć później na czym zjechać!!! Filip: (ze stoickim spokojem) no dobrze:) Iga: Kocham Cię:*
No i wleźliśmy na ten szczyt szczytów, i wcale nie było tam jakoś wybitnie wyjątkowo, ale ja byłam wyjątkowo szczęśliwa:D

PS. Lisicaaaaa jak Ci dzisiaj po południu pisałam, że pada deszcz to jednak padało co innego, to był ten śnieg w wersji mini kulek tzw super mikro grad, a teraz lecą z nieba takie mega duże płaty śniegu, więc jutro będę zaznawała fantastico freerajdu...chciałabym to robić z Tobą...

PPS. A w nocy byliśmy na sankach...ale to już inna bajka:D