niedziela, 20 lipca 2014

Lidingö trip

Ależ sobie wczoraj poszalałam na moim jednośladzie. Sama! Filip się zbuntował, powiedział że cały tydzień jeździ na rowerze do pracy i chciałby chociaż jeden dzień w tygodniu nie mieć ramy między nogami! Wniosek przyjęłam, rozpatrzyłam pozytywnie i ruszyłam w teren. Zanim jednak opuściłam nasze przytulne mieszkanie rzuciłam z przedpokoju: a co zrobisz na obiad?? Na co F: no nie wiem, a co chcesz i czemu ja?? Ehhhh I: a temu, że nie wiem czy jeszcze pamiętasz jak się gotuje, zrób mi niespodziankę, zjem co podasz! Zanim  przekroczyłam próg wymamrotałam pod nosem (niby sama do siebie) kurcze nooo jak wezmę klucze żeby otworzyć drzwi do zsypu to nie będziesz mógł wyjść po piwko...no nic zostawiam śmieci w przedpokoju... krzyknęłam jeszcze że będę koło 19 i pobiegłam:)
Pedałowałam jak szalona, prosto do celu, który wyznaczyłam sobie jeszcze w domu, a mianowicie Lidingö. Miasteczko położone na wyspie o tej samej nazwie, które graniczy ze Stockholmem i jest z nim połączone mostem...jakże by inaczej! Ciekawa byłam czy tam trafię, bo nie wzięłam mapy, a mój telefon nie ogarnia takich cudów techniki jak GPS. Jak się po raz kolejny okazało, moja orientacja w terenie jest niezawodna, a poza tym w tym mieście się po prostu nie da zgubić, ścieżki rowerowe są tak oznakowane, że każdy kto potrafi czytać trafi a punktu A do B.
Gdy dojechałam do mostu, wiedziałam, że już mogę zaliczyć wycieczkę do udanych. Był cudowny, otwarty tylko dla pieszych, rowerzystów i fanów motorynek. Auta poruszały się po innym.



 Ruszyłam dalej. Objechałam dużą część tej cudownej wyspy, spotkałam na swej drodze sarnę, parę szwedów 70+ w samej bieliźnie, ojca z 10 letnim synem trenujących jogging i kilka przeszkód. hehehe tak to jest jak się rowerzysta ładuje na ścieżkę dla pieszych....dobrze, że Filipa nie było, bo musiałabym się nasłuchać: bla bla bla Ty jak wybierzesz trasę to się więcej rower nosi niż na nim jedzie bla bla bla a tak ciach maszynę pod pachę i skakałam  po skałach jak kozica górska. Kryzys dopadł mnie dopiero gdy natknęłam się na ten odcinek...
Zdjęcie kompletnie nie oddaje powagi sytuacji:P

No i co, myślicie, że się poddałam?? albo że zawróciłam??!! W życiu! Nie musiałam nawet korzystać z liny pomocniczej po prawej stronie. Pokonałam tę przepaść jak wytrawny alpinista:P Całe szczęście to była ostatnia "taka atrakcja". Potem była nagroda dla ciała...


...i dla ducha...
Stockholm od strony przemysłowej...


A potem to już pedałowałam szybko do domu.

z powrotem w Sztokholmie:D


...żeby zdążyć na obiado-kolację. Po tych 40km byłam już naprawdę głodna, tak bardzo głodna, że włączyło mi się czarnowidztwo! Ach te baby!!! Byłam prawie pewna, że po powrocie do domu zastanę Filipa przed komputerem, śmieci nadal będą stały w przedpokoju , a po browarka będę musiała skoczyć sobie sama. Skąd taki tok myślenie? Nie wiem! W sumie to nawet się tym nie przejęłam, bo co to zmienia!
Jakież było moje zdziwienie, gdy weszłam do domu, a mój mężczyzna stał dumnie przy kuchence, mieszał na patelni cukinię, suszone pomidory, kapary i szynkę parmeńską (nieźle to wymyślił, polecam!), a w garnku obok bulgotał makaron. Śmieci wyniesione (nawet te do segregacji, spod zlewu, o których nie wspomniałam), a piwko chłodziło się w lodówce! Oczywiście się wzruszyłam i żeby się nie poryczeć pobiegłam wziąć zimny prysznic. Po zachwytach, achach i ochach,  musiałam też trochę pomarudzić...no bo kto kurde idzie do sklepu i kupuje tylko piwo i ciastka, no żeby nie wziąć koszyka brzoskwiń, pomidora, jogurtu...??!! Zawsze można się do czegoś przyczepić:P Bez obaw on jest jeszcze większą marudą, a obiad był zagraniem taktycznym...No przecież wiem, że mam Najlepszego Faceta Na Świecie:D
Było pysznie, a teraz w drogę, bo kolejne miasteczko stygnie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz