Jeść! Jeść! Jeść! Jeść!- to właśnie krzyczy milion Ig w mojej głowie. Przysięgam, że zaraz się wścieknę. Moje ciało rewelacyjnie znosi mój mały post ideologiczny pod tytułem "nie chcę być dłużej jedzenioholikiem". Nic mnie już nie boli, nie męczę się tak szybko jak przy poprzednich próbach, nie mdli mnie, po prostu funkcjonuję bez większych zmian. Natomiast mój umysł daje mi popalić podwójnie, za duszę i za ciało. W zasadzie nie przestaję myśleć o jedzeniu, szczególnie o orzeszkach ziemnych, które są w kuchni. Prześladują mnie te małe wredne arachidy pomimo tego, że nie byłam w pomieszczeniu gdzie się "bunkrują" od poniedziałku. Jestem tak sfrustrowana i jednocześnie zdeterminowana, że chce mi się płakać. Jeśli zaraz nie wybuchnę, to żeby w inny sposób rozładować emocje zrobię coś ekstremalnie głupiego. O! np takie rzeczy mi do głowy przychodzą: ogolę się na łyso albo zafarbuję na zielono, zrobię sobie tatuaż na środku czoła w kształcie wielkiego arbuza, wbije sobie gwóźdź w palec lub ugryzę się w łokieć...cokolwiek byleby przestać myśleć o jedzeniu!!! Już nawet nie jestem zabawna, bo tak mi źle, że poczucie humoru się obraziło i mnie opuściło. Jednocześnie jestem taka wściekła, że chciałabym na przekór sobie nie jeść dopóki nie schudnę do rozmiaru 40, a trochę mi jeszcze brakuje to wymarzonego "size'u".
Na poziom mojego rozgoryczenia ma zapewne wpływ ilość zdobytych ostatnimi czasy informacji na temat metabolizmu, połączenie ich z moimi doświadczeniami i wyciągnięcie wniosków. Moja kuchnia jest tak bardzo fit, light, eko i co tam jeszcze można sobie wymyślić, mój grafik tygodniowy jest jeszcze bardziej wypełniony aktywnością fizyczną niż zwykle, a prawda jest taka że waga ani drgnie...okazuje się, że jeżeli ktoś podjął wiele prób zrzucenia zbędnych kilogramów, często drastycznie zmniejszając ilość przyjmowanych kalorii (diety typu 1200kcal, 1000kcal itp- to były zalecenia przychodni leczenia otyłości, nie jakieś moje fanaberie!!), że w ten sposób mógł tak spowolnić swój metabolizm, że potrzebuje on nawet poniżej 1000 kalorii żeby normalnie funkcjonować. To by wyjaśniało moje zeszłoroczne wiosenne zmagania, które zakończyły się fiaskiem. Trzy miesiące jadłam 900-1200 kalorii i schudłam 2 kg!!!! I z jednej strony cieszę się ogromnie, ze znalazłam coś co znów skutkuje czytaj- głodówka, zwłaszcza, że ma ona naprawdę wiele dodatkowych atutów jednym z najistotniejszych w moim wypadku jest niesamowity wzrost odporności. W zeszłym sezonie byłam chora 7 razy w ciągu 6 miesięcy!!! a w tej zimy ani razu!! Z drugiej strony przeraziłam się, że kiedyś i ona przestanie działać i już nie wiem co wtedy zrobię...ale co ja będę się martwiła na zapas. Najwyżej wynajmę jakiegoś "kata", który zamknie mnie w jakimś magazynie na pół roku, będzie mnie gonił do ćwiczeń 20h na dobę i poił tylko wodą:P Zresztą nie ma co planować, bo jeśli nie zwariuję zaraz od myślenia o żarciu to wszystko będzie dobrze;)Idę się napić wody...będę sobie wyobrażała, że to kanapka z tuńczykiem:D
PS. Teraz nawet tarte jabłka byłyby najpyszniejszym rarytasem nad rarytasami...
czwartek, 28 marca 2013
środa, 27 marca 2013
Victory or dead!
Etykiety:
niezły bigos
Jestem taka głodna, że aż chce mi się płakać. Nie miałam w ustach niczego od 60 godzin. W zasadzie nie przeszkadza mi ból głowy, łamanie w gnatach, ssanie w żołądku czy lekkie mdłości, dobija mnie tylko moja psycha. Z jednej strony jestem niesamowicie zdeterminowana i wiem, że się nie poddam, a z drugiej mam ochotę beczeć jednocześnie tarzając się w jedzeniu. Mam tak wyczulony zmysł węchu, że czuję obiad, który gotuje sąsiadka dwa piętra wyżej!!! Do tego Filip wcinający pierogi, kurczaki, smażone sery, kanapki...i jeszcze głupawo się uśmiecha i czasem przez przypadek zapyta: a Ty co będziesz jadła Kochanie? Wrrrrrrrrrr no wiem, że niechcący to rzuca z przyzwyczajenia, ale oczywiście muszę na niego warczeć i krzyczeć... to mi pomaga, a on to dzielnie znosi:P Co do darcia się, to miałam wczoraj taki dołek podczas, którego chciałam krzyczeć na całe gardło, że chcę być chuda. Co jest dla mnie niesamowitą odmianą, bo zwykle chciałam drzeć się: nie chcę być już grubaaaa!!! A jak już jesteśmy w tym temacie, to uwierzcie mi na słowo, że żaden grubas nie chce być gruby, nawet ten który się zapiera, że jemu to nie przeszkadza, to tylko świadczy o tym że skutecznie sobie wmówił, że tak już musi być. Też próbowałam zaakceptować moją fizjonomię, myślałam nawet że mi się udało, ale z obecnej perspektywy stwierdzam, że to była ściema! Sama siebie oszukiwałam, ale musiałam inaczej bym nie przetrwała. Prawda jest taka, że każdy chce być lekki, wyglądać ładnie i czuć się komfortowo we własnym ciele i dużo łatwiej to osiągnąć mając na wadze mniej niż więcej.Podążając za tą maksymą idę sobie nie zjeść śniadania;)
Nie pamiętam gdzie znalazłam ten obrazek, ale mam nadzieję, że nikt się nie pogniewa, że go wykorzystałam...on idealnie obrazuje mój stan ducha i ciała. |
poniedziałek, 25 marca 2013
Wiosenne porządki:)
Etykiety:
niezły bigos
Nie ma to tamto czas zakasać rękawy i brać się za kolejną głodówkę. Wiosna może nas zwodzi, ale jak buchnie upałem i trzeba będzie się rozebrać do rosołu to głupio się będzie mrozami zasłaniać. Obiecałam sobie, że w tym sezonie nie będę bała się bikini, zbiorników wodnych, plaży i innych miejsc gdzie króluje nagość. Chociaż szczerze mówiąc nie lubię ich też z innych pobudek, takich jak wszechobecne tam tłumy, smród grilla, hałas, śmieci, nuda podczas opalania...no tak ale żaden z tych argumentów nie tłumaczy niechęci do stroju kąpielowego. On jest moim wrogiem z zupełnie innych powodów, a mianowicie jest "ujawniaczem" mankamentów mojego ciała, w skrócie fałdocelulozwisocycoudajakbeczkizwinem. Jednym słowem śmierć bikini!!!
Najważniejsza jest motywacja, a tej jak widać mi nie brakuje. Ostatnie kilka dni trzymałam się diety przedgłodówkowej, żeby dziś na tydzień przed świętami pościć. Myślałam że może uda mi się to zrobić bez opisywania moich zmagań na "kartach" mojego skromnego bloga, ale nie udało się. Ssie mnie tak okrutnie, że najchętniej wlazłabym cała do lodówki i nie wychodziła z niej dopóki nie wyjem wszystkiego...długo bym tam nie posiedziała, bo przygotowałam się na taką ewentualność i jest prawie pusta. Muszę jednak wyjść z domu, bo ugotowałam wczoraj Filipowi obiad na dziś, który stoi w garnku na kuchence i boję się, że gdy dopadnie mnie kryzys to wsysnę jego zawartość. Jedyną ulgą w tych męczarniach przynosi mi właśnie pisanie i świadomość, że ktoś to przeczyta i może mnie trochę pożałuje, albo do czegoś się zmotywuje, albo po prostu się uśmieje:) W każdym razie dzięki, że czytacie, bo mi tym pomagacie:D Rymuję i niczym się nie przejmuję.
Najważniejsza jest motywacja, a tej jak widać mi nie brakuje. Ostatnie kilka dni trzymałam się diety przedgłodówkowej, żeby dziś na tydzień przed świętami pościć. Myślałam że może uda mi się to zrobić bez opisywania moich zmagań na "kartach" mojego skromnego bloga, ale nie udało się. Ssie mnie tak okrutnie, że najchętniej wlazłabym cała do lodówki i nie wychodziła z niej dopóki nie wyjem wszystkiego...długo bym tam nie posiedziała, bo przygotowałam się na taką ewentualność i jest prawie pusta. Muszę jednak wyjść z domu, bo ugotowałam wczoraj Filipowi obiad na dziś, który stoi w garnku na kuchence i boję się, że gdy dopadnie mnie kryzys to wsysnę jego zawartość. Jedyną ulgą w tych męczarniach przynosi mi właśnie pisanie i świadomość, że ktoś to przeczyta i może mnie trochę pożałuje, albo do czegoś się zmotywuje, albo po prostu się uśmieje:) W każdym razie dzięki, że czytacie, bo mi tym pomagacie:D Rymuję i niczym się nie przejmuję.
niedziela, 17 marca 2013
The end
Etykiety:
Czadowo wyjazdowo
Wracamy!!! Na dobry początek sza-cun
dla Filipa, który zamontował gniazdko w samochodzie i dzięki temu
mam ciągły dostęp do prądu i mogę sobie pisaaaaaaaaać do
woli.:D Zanim go poznałam nie wiedziałam, że takie cuda są w
ogóle możliwe. No a teraz czas na podsumowanie naszego tripa...w
zasadzie zastanawiałam się czy nie zataić kilku szczegółów
zwłaszcza, że zauważyłam wśród znajomych ciekawe zjawisko,
które nazywam "i żyli długo i szczęśliwie". Ostatnio
większość osób z którymi się spotykam mówi tylko o tym jak im
się cudownie żyje, nikt już nie ma problemów, żadnych trosk,
zmartwień...pieprzona sielanka. Wszyscy są tacy normalni i
szczęśliwi, że aż się można porzygać na różowo. Nie mówią
o tym jak ich szarpie kredyt, że nie pamiętają kiedy byli na
wakacjach, że praca ich wykańcza lub nie daje satysfakcji. Jedyne
co słyszę to: kupujemy mieszkanie jupiiiii (nie ważne że będziemy
je spłacać do pięćdziesiątki) dostałam awans hurrrra (nie ważne
że szef mną pomiata), schudłam jupiiiiiiiiiii (to nic że to
dlatego, że mąż pije), kupuję samochód (czy to ważne, że mi za niego płacą rodzice?). Mogę mnożyć takich przykładów bez
liku, tylko po co. Jeśli teraz to czytasz to pewnie sam to
zauważasz, albo...sam/sama sobie dokończ. W pewnym momencie naprawdę
uwierzyłam, że tylko ja mam zmartwienia. Aż mi było głupio, bo
wszyscy tacy zadowolenia, a ja marudzę. Przeszło mi nawet przez głowę, że to może ja się mylę??
Może właśnie na tym polega bycie dorosłym, odpowiedzialnym
człowiekiem?? eeeeeeeee NIE! Może i jestem zbyt szczera, trochę
się obnażam emocjonalnie, ale przynajmniej czuję, że są ludzie
przed którymi nie muszę niczego udawać i wiem, że oni też są
przy mnie sobą.
Po tym mały wstępie nie pozostało mi
już nic innego jak być szczerym do bólu i przyznać się przed
całym światem dooo... albo...jako szczęśliwa właścicielka bujnej
wyobraźni napiszę trzy zakończenia naszej wycieczki, a wy sami
sobie wybierzecie, które Wam się podoba najbardziej;) Wybaczcie to małe zamieszanie, ale moi prawdziwi przyjaciele na pewno będą wiedzieli które zakończenie jest prawdziwe, a reszta świata mam nadzieję, że będzie się po prostu dobrze bawiła;)
Wersja 1
No i już nie otworzyli wyciągów, bo
wichura następnego dnia nadal szalała. Jakoś się trzymałam,
chociaż w tej fazie cyklu hormony aż pchają łzy do oczodołów,
czy to ze smutku czy z radości zawsze coś mi tam po policzkach
spływa:P Wszystko było dobrze do póki nie pojechaliśmy oddać
karnetów i walczyć o zwrot części pieniędzy. Dogadać się z
Tą babką...ona ani słowa po angielsku, a ja po włosku kali
mówić,ale zrozumiała! Ale co z tego skoro kasy i tak nie oddali i
wtedy pękłam. Leciały mi po twarzy całe strumienie słonego
badziewia- sama dawno u siebie takich nie widziałam. Oczywiście
wiele tłumaczy huśtawka hormonalna, ale nie wszystko można zwalić
na to, bo pewnie byłby to mniejszy "opad deszczu" ale na
pewno by się pojawił. Ciężko pracowałam żeby móc sobie
pozwolić na taki wyjazd, i skoro już przejechaliśmy pół europy,
wywaliliśmy kasę na karnety to do cholery ma być idealnie!!!!No i
robiłam wszystko, żeby wycisnąć z tych dni ile się da, wczoraj
na prawdę było cudownie, ale dziś już chciałam poszusować i
koniec! Po chwili pędziliśmy już do pokoju, żeby się spakować i
przynajmniej nie płacić za kolejną dobę w hotelu. Uregulowaliśmy
rachunki, wskoczyliśmy do wozu i pognaliśmy na dół. W aucie
nastała grobowa cisza, którą przerwał Filip pytaniem: no i jak
Kochanie?? podobał Ci się wyjazd?? Odezwał się w najgorszym
momencie. Wymamrotałam że tak i znów zaczęłam beczeć, chociaż
tym razem już nie wiem czemu. Naprawdę mi się podobało, niewiele
brakowało, a byłaby to jedna z najpiękniejszych naszych podróży.
Leżała by w mojej głowie w tej samej szufladce co nasze genialne
wakacje w Toskanii- (te pierwsze... drugie skutecznie zepsułam)!
Dojechaliśmy do Rovereto i poszliśmy na zakupy, bo przecież trzeba
przywieźć do domu regionalne przysmaki...te płynne i te w formie
stałej:P i jakoś tak się sprawy potoczyły, że po szopingu
szwędaliśmy się 5 godzin po tym jakże ładnym miasteczku. Kupiłam
sobie śliczną torebkę, zjedliśmy pyszny obiad i ruszyliśmy do
domu:)
Wersja 2
Na drugi dzień już podczas porannego
joggingu miałam złe przeczucia. Wiatr wiał niepokojąco mocno.
Wróciłam do pokoju i nie mówiąc nic Filipowi, wskoczyłam pod
prysznic. Jakże się ucieszyłam, gdy zeszłam na śniadanie a za
oknem, między drzewami krzesełka się poruszały. Piętnaście
minut później wpinaliśmy się w narty i szaleliśmy na cudownie
przygotowanych trasach. Mimo słońca było -10 stopni, ale nam było
wręcz gorąco:D Niestety nie trwało to długo.Koło południa mnie
zmroziło, gdy podjechałam pod hotel żeby zmienić narty, bo
chcieliśmy poszaleć poza trasami. A tu niespodzianka, ktoś radośnie
przywłaszczył sobie moje dechy. Oczywiście na początku zaczęłam
biegać i ich szukać, bo nie mogłam w to uwierzyć. Nie żeby mi
się to nigdy nie zdarzyło, wręcz przeciwnie: nad morzem ukradli mi
aparat, jak jechałam do Rosji na wykopaliska zniknęły mi wszystkie
pieniądze, w zeszłe wakacje rower, trzy lata temu kije w
Andalo...bardziej zaskoczyło mnie to, że znowu mi coś zwinęli,
chociaż już na prawdę staram się pilnować swoich rzeczy. Gdy
pierwszy szok minął oczywiście się poryczałam, chociaż nie był
to cenny sprzęt. Kupiłam go okazyjnie, bardziej do szkolenia niż
dla przyjemności. Zdruzgotało mnie to, że znów mi ktoś coś
zabrał. Kurde co ja takiego zrobiłam, że święty Antoni mnie
opuścił, a wręcz się na mnie mści??!! Filip stanął na wysokości zadania, mocno mnie przytulił, kazał się rozchmurzyć, bo przecież
jest piękny dzień i mam te lepsze narty, w które wystarczy się
wpiąć i dalej szaleć;) No i udało się, otarłam łzy i ruszyłam
do boju;) Wieczorem zjechaliśmy do Rovereto na pyszną kolację,
która niestety dała mi popalić podczas podróży, ale absolutnie
mi to nie przeszkadzało, bo myślałam tylko o mojej nowej torebce
leżącej na tylnym siedzeniu- Filip mi kupił na pocieszenie za
narty:)
Wersja 3
Następnego dnia krzesełka ruszyły,
ale niestety nie na długo. W południe wiatr znów się wzmógł i
musieli zamknąć wyciągi. Całe szczęście te 3 godziny na nartach
znacznie poprawiły mi humor. Nie zastanawiając się wiele
pognaliśmy na biegówki...jakby nie było to też narty:D Tor był
znakomicie przygotowany i dzięki niskiej temperaturze świetnie się
po nim śmigało nawet na nienasmarowanym sprzęcie:P Takie z Nas osły, że znów zapomnieliśmy smaru!! W drodze
powrotnej postanowiliśmy podjechać do kas żeby zawalczyć o jakieś
odszkodowanie w związku z zamknięciem wyciągów, ale oczywiście :
"itz not refundable". Pani nas poinformowała, że jeśli
poczekamy 12h i jeśli puszczą wyciągi to w ramach rekompensaty
dostaniemy karnet na jeden dzień gratis. Ja się zapytałam kto nam
w takim razie za kolejny nocleg zapłaci, ale ona już tego nie
zrozumiała. Wróciliśmy do hotelu i rozpatrzyliśmy wszystkie
opcje...jeśli puszczą wyciągi to super, bo sobie jeszcze
pojeździmy, ale jeśli nadal będzie wiało to tylko zabulimy za
kolejną dobę hotelową, a jutro się wściekniemy i zepsujemy sobie
wyjazd...zresztą i tak się wkurzyliśmy, że nie możemy machnąć ręką i
powiedzieć: phi a kto bogatemu zabroni. Filip podsumował to jednym
zdaniem: właśnie dlatego uważam, że musimy mieć dużo pieniędzy,
żeby się nie szczypać tylko robić co nam się żywnie podoba;) I
ma racje cholera. Tak czy inaczej, spakowaliśmy się, zjechaliśmy
do Rovereto na pyszną kolację, a na deser wybrałam sobie śliczną torbę, bo
przecież zaoszczędziliśmy na noclegu:P i ruszyliśmy do domu:)
Rovereto... |
piątek, 15 marca 2013
"Matterhorn"
Etykiety:
Czadowo wyjazdowo
No i wszamałam una buona pizza con
ruccola e proscciutto crudo i męczyły mnie taaaakie okropne wyrzuty
sumienia, że miałam ochotę się upić i iść spać. Normalnie
czułam jak te 6 kawałków tego okrągłego italiańskiego przysmaku
(dwa odjęłam sobie od ust i oddałam Filipowi) tańczy radośnie w
moim brzuchu i gra mi na nosie:P). No i podczas gdy siedzieliśmy
sobie po posiłku w knajpce i tak idiotycznie gapiliśmy się na góry
za oknem i szalejące na stokach wichury, nagle zaczęła mnie
dopadać jakaś dziwna forma frustracji. Wtedy wpadł mi do głowy
pewien pomysł, ale w tamtej chwili wydawał mi się na tyle
abstrakcyjny, że postanowiłam go pozostawić w sferze marzeń. No i
tak ni z tego ni z owego zaczęliśmy się wiercić na tych stołkach,
kończyny zaczęły żyć własnym życiem, a energia przywrócona
pysznym obiadem nie pozwalała nam spokojnie usiedzieć... i w końcu
padło pytanie, które dziś wypowiadaliśmy już wielokrotnie: to co
robimy?? Filip zaproponował zaskakujące rozwiązanie: to może
drzemka??, które maksymalnie mnie wkurzyło, bo od lat pracuję nad
tym żeby każdy dzień spędzać maksymalnie aktywnie i nie ucinać
sobie kimanka w ciągu dnia, bo mój metabolizm natychmiast sprytnie
to wykorzystuje do odłożenia zapasów, normalnie wychwytuje każdą
kalorię nawet z wydychanego przeze mnie powietrza! Ta iskra wywołała
lawinę zdarzeń... oburzona szybko rzuciłam alternatywnym
rozwiązaniem, które jak już wspomniałam, od dłuższej chwili
pałętało mi się gdzieś między zwojami: a może wskoczymy w buty
narciarskie i sobie po prostu wejdziemy na tą górę, żeby chociaż
raz dzisiaj zjechać???musiało zabrzmieć to tak bardzo
surrealistycznie, że jedyne co usłyszałam w odpowiedzi to: a może
weźmy dupoloty i zjedźmy sobie na tyłkach do tej knajpki gdzie
wczoraj sobie siedzieliśmy?? wystarczyło, że rzuciłam jedno
spojrzenie i pięć minut później biegliśmy przez narciarnię już
w butach, goglach i w tzw pełnej gotowości. Porwaliśmy sprzęt i
ruszyliśmy na szczyt:P Duło tak makabrycznie, że momentami, gdy
wiatr smagał moją twarz nie byłam w stanie oddychać, ale się nie
poddaliśmy i 45 minut później zapinaliśmy narciochy:D Zdążyliśmy
na sam zachód słońca. Jednym słowem było warto! Wysoki poziom
endorfin spowodowany wysiłkiem przywrócił pozytywne spojrzenie na
świat, a fakt, że prawie wbiegliśmy na tą górę ogromnie
podbudował moją wiarę we własne siły...no kurde mam kondycję,
wciągnąć ten mój wielki zad na ten szczyt w tak krótkim czasie
było nie lada wyzwaniem!
czwartek, 14 marca 2013
Nagły zwrot akcji x2
Etykiety:
Czadowo wyjazdowo
Starszyzna ma w zwyczaju mawiać: Nie
chwal dnia przed zachodem słońca...ja za to mawiam: phi mam to w
du... Jednak tym razem się doigrałam. Jeśli wczoraj komuś kto
czytał moje wypociny przeszło przez głowę: no chyba jej za
dobrze, dzisiaj może spać spokojnie, bo już mi nie jest tak
dobrze:P Primo męczy mnie duszek kacorek, bo wczorajsze
saneczkowanie skończyliśmy w knajpce na dole i w oczekiwaniu na
wybór nowego "papasa" popijaliśmy tego niegroźnego
spritza, o którym już wspominałam. No i może nie jest on mocny,
ale po 10 takich rezultat jest jednak zacny:P Przykozaczyłam, bo
wiedziałam że czeka mnie jeszcze długa droga pod górę do naszego
hotelu i procenty szybko wyparują. Niestety nie wzięłam pod uwagę
jednego, że jak już przykulam się do pokoju to znajdę jeszcze
jedno wino na balkonie. Jaki z tego wniosek?? Nigdy nie wychodź w
nocy na balkon!! No i budzę się dzisiaj rano i świeżynką to ja
nie jestem:P Oprócz tego znów zbliża mi się okres, więc jestem
zmierzła do granic możliwości, wkurza mnie dosłownie wszystko.
Krzywo powieszona kurtka, skarpetka na podłodze, pryszcz na nosie, czterodniowydniowy zarost Filipa....WSZYSTKO! A teraz gwóźdź do trumny.
Podniecałam się wczoraj, że będę dziś szalała poza trasami i
będzie czad...nooo i ...zeszłam na śniadanie, uspokoiłam hormony,
wzięłam witaminy, ibupromy i magnezy, żeby stłumić efekty
wieczornych szaleństw i gdy już doszłam do siebie, odkryłam że
za oknem świeci słońce, widać błękitne niebo, a na trasie jest
mnóstwo świeżego śniegu. W tej radosnej atmosferze skonsumowałam
śniadanko, ciepły croissant z "pasztetem"* był wisieńką
na torcie, przedsmakiem cudownego dnia...do czasu...opuszczając
strefę jadalnianą zatrzymał nas kelner i zagaduje: sci sci?? na co
ja z ogromniastym uśmiechem na japie: si si, a on mnie ciągnie do
okna i pokazuje prześwit między drzewami, w którym widać nasz
wyciąg krzesełkowy, który ani drgnie!!!! No i tłumaczy mi: bla
bla bla bla vento bla bla bla i macha rękami. Wieje tak potwornie,
że nawet na spacer nie chce mi się wychodzić. Boję się że mnie
porwie gdzieś pod chmury albo zepchnie w jakąś przepaść. W
efekcie koczujemy w naszej gawrze i udajemy przed sobą, że niby
chcemy coś robić, bo co jakieś 45 minut pada pytanie: to co
robimy...i pozostaje ono bez odpowiedzi;( DÓŁ na maksa!! Pozostało
nam jedynie "smarowanie" – bez skojarzeń, w słowniku
narciarza oznacza to spożywanie alkoholu:P i gimnastyka- i tu już
interpretacja dowolna;)
*pasztet- nie będę przeprowadzała tu
wnikliwej analizy mojej jakże zaskakującej nazwy dla Nutelli, bo
musiałabym poświęcić na to jakieś 3 dni, po prostu nazywam kremy
czekoladowe pasztetami i już:D
PS. Podczas gdy ja przelewałam swoje
smutki na "papier" Filip się ogolił, a huragan zelżał. Zrezygnowaliśmy ze "smarowania" i spędziliśmy cudowne popołudnie na biegówkach...jednak
happy end...w nagrodę wcinam dziś pizzę:D malutka zaraz wyjedzie z
pieca:D:D:D:
środa, 13 marca 2013
Italiano vero:D
Etykiety:
Czadowo wyjazdowo
Wybaczcie taką długą absencję,ale
gdy sezon zimowy trwa moje zakręcone myśli zasuwają niczym księżyc
wokół ziemi tylko i wyłącznie wokół narciarstwa:D Teraz też
jestem na wyjeździe, ale tym razem już tylko dla siebie. Miła
odmiana jeździć w końcu przodem, równolegle i szybciej niż
5km/h:D Zarezerwowałam pokój i na spontanie wsadziliśmy z Filipem
tyłki w auto i przykulaliśmy się do Włoch żeby wyszaleć się na
śniegu. Oczywiście nie zabrakło przygód już w drodze...ledwo
minęliśmy pierwszą sosnę za naszym domem okazało się, że mój
luby zapomniał skarpet narciarskich, a wiadomo, że bez tego ani
rusz, więc w tył zwrot, do "jednostki" wróć. Podejście
nr dwa. Zjechaliśmy z trasy już tylko po płyn do spryskiwacza...
płyn dolany, wsiadamy, pasy zapinamy, komu w drogę temu
trampki...yyyyyy a buty do biegówek mamy?? Ja nie pakowałam, a Ty??
Ja też nie...w tył zwrot do domu... gazuuu:D Tym razem wsiedliśmy
do auta, posiedzieliśmy minutę i dopiero wtedy zapieliśmy pasy i
ruszyliśmy w drogę:D Przez następną godzinę aż mi się czerep
dymił od tego myślenia, czy aby na pewno wszystko spakowałam...na
miejscu okazało się, że...o niczym nie zapomnieliśmy:D
Rozgościliśmy się w pokoju, Filip poszedł spać, a ja
wyskoczyłam obiec okolicę, przywitać wszystkie świerki i zaspy.
Po powrocie wskoczyłam do nagrzanego już wyrka i kimaliśmy jedynie
11h:P
Tak trochę, ale tylko trochę z innej
beczki, to zawsze gdy jestem na nartach jako instruktor, to gdy
wstaję rano, marzę sobie, że nie jestem w pracy i mogę sobie
poleżeć do 9:00, później jem śniadanko i dopiero o 10:00
wypełzam na stok...no i po raz kolejny mam szansę spełnić moje
marzenia, a zamiast tego urządzam sobie mały obóz odchudzający.
Bo gdy ja się już wybiorę na wakacje to nie marnuję ani minuty, a
mój dzień wygląda mniej więcej tak jak dziś: 7:30 jogging ( to
tegoroczna nowość, nigdy wcześniej nie udało mi się biegać na
wyjazdach)+ zimny prysznic 8:30 śniadanie 9:15 wpinam się w narty,
śmigam co tchu do 11:00 i wtedy czas na...1 drinka odświeżającego
czyli spritza:D (prosecco+aperol+woda+lód+pomarańcza= mniam) 11:15
powrót na trasę i pobijanie rekordów prędkości- wiadomo brawura
po alkoholu:P no dobra to był głupi żart, właśnie dlatego
popijamy tylko spritza, bo ma niską zawartość alkoholu, ogólnie
nie uznaję jazdy na nartach pod wpływem!!:D 14:30 zjazd do hotelu
na małe co nieco( zawsze dziabnę kawałek pizzuni Filipa:P) i
byczenie się w leżaku:P 16:00 biegóweczki 17:00 spacer...18:00
spritz:D:D, później już tylko prysznic wino wyro wino filmy
wino...gimnastyka...wino, spanie... i od rana powtórka z
rozrywki:D:D:D:D
Co do pobijania rekordów, to dwa lata
temu naszym celem było wyjeżdżanie na trasę jako przedzjeżdżacze
czyli "pierwsi z pierwszych najpierwsiejsi", rok temu
szliśmy na ilość i udało nam się jednego dnia przejechać 100km,
a w tym roku stawiamy na prędkość...a wszystko zaczęło się od
tego, że puściłam się wczoraj na pierwszej ściance ze szczytu ,
a zatrzymałam się dopiero na samym dole, no i gdy Filip dojechał
do mnie przy bramkach do krzesełek, cały aż telepał się ze
śmiechu. Zdziwiona zapytałam co go tak rozbawiło, a on na to:
jesteś świrem Kochanie! Chyba jeszcze nigdy nie usłyszałam od
niego piękniejszego komplementu:D Dzięki temu, że ostatnio jestem
w doskonałej formie psychofizycznej i czuję się jak Superwoman
nawet nie poczułam, że jadę jedynie 92km/h. Mało tego okazało
się, że jestem podwójnym świrem, bo nie zwróciłam uwagi na to
jak mam ustawione wiązania...przód miałam na 7 a tył na 6....dla
niewtajemniczonych, dobrze że nie zgubiłam narty na pierwszym
garbie;P jakby co to wszystkiego się wyprę:P Niestety dziś warunki
nie pozawalały na pobicie wczorajszego wyniku, a wzięłam lepsze
narty i przekręciłam wiązania... a tu śnieg, mgła i
grząsko...ale jutro już nie odpuszczę i dobiję do stówki:D
Nota bene nigdy nie przypuszczałam, że
jeszcze przeskoczę umiejętnościami swoje narty. Może nie jest ona
jakaś nie wiadomo jak wspaniała,więc może i nie jest to jakiś
wyczyn, ale czuję, że mnie ogranicza i niczego więcej już z niej
nie wycisnę. Poza tym już w zeszłym roku poczułam, że znalazłam
swoją narciarską miłość, a w tym sezonie nie mam już żadnych
wątpliwości, że.... uwielbiam jeździć śmigiem. Kiedyś tego
nienawidziłam i do głowy by mi nie przyszło, że będzie mi to
sprawiało taką frajdę. Tak się tym jaram, że aż brak mi słów,
nie pozostało mi więc nic innego jak kupić slalomki i stworzyć z
nimi duet idealny:D No i znowu wydatki...
Dość już o nartach, bo przecież nie
każdy musi lubić ten sport...chociaż w zasadzie... Problem w tym,
że ja od ponad dwóch miesięcy nie robię niczego innego i chyba
nie mam do powiedzenia niczego na inny temat...wybór nowego
papieża?? Berlusconi?? eee no bez jaj;)Chociaż dla Benka sza-cun!
O! ale miałam zabawną sytuację
podczas ferii śląskich. Uczyłam jeździć na nartach Bruna i Huga
(dwóch takich co ukradną księżyc, kto ich zna ten rozumie moje
uwielbienie dla tych dwóch małych cherubinków z małymi różkami
za uszkami). Pewnego dnia chłopaki dali czadu i poszliśmy w nagrodę
na gorącą czekoladę, a że w tej knajpce do której się
wybraliśmy serwują ją taaaaaaaką dużą i gęstą i z ogromną
ilością bitej śmietany, że taki czterolatek jadłby ją dwa dni,
a mięliśmy pół godziny, więc postanowiłam poprosić o specjalne
wydanie mini tego przysmaku. Zaatakowałam bar i śpiewająco
wyartykułowałam swoją prośbę-zaznaczę tutaj, że często spotykam
się we Włoszech z obsługą która zasuwa w 5 językach
jednocześnie, dlatego postanowiłam mówić ich sposobem i taki był
tego rezultat: "Ciao! Per me una chioccolata con panna in duo
cups becouse it's for zwei little bambini from my group." Barman
spojrzał na mnie z pełną powagą i cudowną angielszczyzną
odpowiedział: "no problem, I will make for you one hot
chocolate in two cups...zwei little bambini si?? alles klar??"
na co ja : "yyyyyyyy da, yes, si, tak, ano...:D" no i wtedy
już oboje zaczęliśmy się turlać po podłodze. Od tamtej pory
Sebastiano wita mnie z uśmiechem na twarzy, zawsze ucinamy sobie
miłą pogawędkę (już w jednym języku), a dziś zaserwował mi
mega super exstra dużego spritza.
No i na koniec kilka miłych słów na
temat mego towarzysza, z którym dzielę radość z narciarstwa,
życia, wiatru we włosach, słońca na twarzy i takie tam
romantyczne duperele jeszcze. W poniedziałek gdy
"objeżdżałam-oprowadzałam" go po okolicy, dojechaliśmy
krzesełkiem na taki szczyt skąd widać orczyk który wciąga ludzi
na "wyższy szczyt tej samej góry" tylko z innej strony.
No i ja się tak strasznie napalałam, że sobie zjadę taką fajną
trasą, na widok której mogłam się tylko oblizywać podczas moich
szusów z moją mega pędzącą grupą 5 latków, i że później
sobie wjadę tym orczykiem i będą tam lepsze widoki i w ogóle tam
to musi być tak super extra skoro ja tam nie mogę jechać...no i
jestem, bez grupy, wolna jak ptak, pędząca ja TGVe, a
orczyk...nieczynny!!I dupa, bo jak zjadę moją wymarzoną trasą,
nawet pomimo wbitego ogromnego zakazu "pista chiuso" to
już nie wjadę i będę musiała drałować pieszo...Filip tylko na
mnie spojrzał i po zaciśniętych wargach, zmarszczonych brwiach i
zmrużonych oczach rozszyfrował co się święci...ta mina oznacza
tylko jedno... kłopoty... po dłuższej chwili...wydusiłam z siebie
pytanie: co byś powiedział na mały spacer?? Filip: co masz na
myśli?? Iga: no wiesz...widzisz ten szczyt...bo mnie się on
strasznie podoba i chętnie bym go zobaczyła z bliska... Filip: no
ale może jutro puszczą ten orczyk i sobie tam pojedziemy...?? Iga:
(no może nie krzyczałam, ale mówiłam dość głośno) No na
bank!! na pewno go nie PUSZCZĄ!!! i ja już nie zobaczę co jest za
tą górą!!! i do końca życia będę się zastanawiała co tam
jest!!! Filip: no to co proponujesz?? Iga: Ja chcę tam wejść (
powiedziałam nieśmiało i dołączyłam spojrzenie kota ze Shreka)
Filip: a co z nartami?? Iga: jak to co z nartami?? Musimy je wziąć,
żeby mieć później na czym zjechać!!! Filip: (ze stoickim
spokojem) no dobrze:) Iga: Kocham Cię:*
No i wleźliśmy na ten szczyt
szczytów, i wcale nie było tam jakoś wybitnie wyjątkowo, ale ja
byłam wyjątkowo szczęśliwa:D
PS. Lisicaaaaa jak Ci dzisiaj po
południu pisałam, że pada deszcz to jednak padało co innego, to
był ten śnieg w wersji mini kulek tzw super mikro grad, a teraz
lecą z nieba takie mega duże płaty śniegu, więc jutro będę
zaznawała fantastico freerajdu...chciałabym to robić z Tobą...
PPS. A w nocy byliśmy na sankach...ale to już inna bajka:D