No i wszamałam una buona pizza con
ruccola e proscciutto crudo i męczyły mnie taaaakie okropne wyrzuty
sumienia, że miałam ochotę się upić i iść spać. Normalnie
czułam jak te 6 kawałków tego okrągłego italiańskiego przysmaku
(dwa odjęłam sobie od ust i oddałam Filipowi) tańczy radośnie w
moim brzuchu i gra mi na nosie:P). No i podczas gdy siedzieliśmy
sobie po posiłku w knajpce i tak idiotycznie gapiliśmy się na góry
za oknem i szalejące na stokach wichury, nagle zaczęła mnie
dopadać jakaś dziwna forma frustracji. Wtedy wpadł mi do głowy
pewien pomysł, ale w tamtej chwili wydawał mi się na tyle
abstrakcyjny, że postanowiłam go pozostawić w sferze marzeń. No i
tak ni z tego ni z owego zaczęliśmy się wiercić na tych stołkach,
kończyny zaczęły żyć własnym życiem, a energia przywrócona
pysznym obiadem nie pozwalała nam spokojnie usiedzieć... i w końcu
padło pytanie, które dziś wypowiadaliśmy już wielokrotnie: to co
robimy?? Filip zaproponował zaskakujące rozwiązanie: to może
drzemka??, które maksymalnie mnie wkurzyło, bo od lat pracuję nad
tym żeby każdy dzień spędzać maksymalnie aktywnie i nie ucinać
sobie kimanka w ciągu dnia, bo mój metabolizm natychmiast sprytnie
to wykorzystuje do odłożenia zapasów, normalnie wychwytuje każdą
kalorię nawet z wydychanego przeze mnie powietrza! Ta iskra wywołała
lawinę zdarzeń... oburzona szybko rzuciłam alternatywnym
rozwiązaniem, które jak już wspomniałam, od dłuższej chwili
pałętało mi się gdzieś między zwojami: a może wskoczymy w buty
narciarskie i sobie po prostu wejdziemy na tą górę, żeby chociaż
raz dzisiaj zjechać???musiało zabrzmieć to tak bardzo
surrealistycznie, że jedyne co usłyszałam w odpowiedzi to: a może
weźmy dupoloty i zjedźmy sobie na tyłkach do tej knajpki gdzie
wczoraj sobie siedzieliśmy?? wystarczyło, że rzuciłam jedno
spojrzenie i pięć minut później biegliśmy przez narciarnię już
w butach, goglach i w tzw pełnej gotowości. Porwaliśmy sprzęt i
ruszyliśmy na szczyt:P Duło tak makabrycznie, że momentami, gdy
wiatr smagał moją twarz nie byłam w stanie oddychać, ale się nie
poddaliśmy i 45 minut później zapinaliśmy narciochy:D Zdążyliśmy
na sam zachód słońca. Jednym słowem było warto! Wysoki poziom
endorfin spowodowany wysiłkiem przywrócił pozytywne spojrzenie na
świat, a fakt, że prawie wbiegliśmy na tą górę ogromnie
podbudował moją wiarę we własne siły...no kurde mam kondycję,
wciągnąć ten mój wielki zad na ten szczyt w tak krótkim czasie
było nie lada wyzwaniem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz